10/08/2020

„Czytelniczka znakomita” – Alan Bennett

Pasje ubogacają nasze życie. Wykształcają w nas przeróżne umiejętności. Niekiedy sprawnościowe, czasem interpersonalne lub jeszcze inne. Nie rzadko też kształtują w pewien sposób nasz charakter. Pasja, jakakolwiek by nie była, zawsze ma na człowieka ogromny wpływ. Zdarza się też, że staje się swoistym nałogiem. Każdy, kto jakąś posiada, bez wątpienia zgodzi się ze mną w tym punkcie. Książka, którą ostatnio przeczytałam opowiada o pasji, którą podzielam i ja – o czytelnictwie.

Alan Bennett pokusił się o napisanie króciutkiej powieści, w której mimowolną ofiarą czytelniczej pasji staje się pewnego dnia nie kto inny, jak sama królowa Wielkiej Brytanii. Jak do tego doszło? Czysty przypadek. Spacerując wraz ze swoimi pieskami, natyka się na objazdową bibliotekę. Z czystej ciekawości postanawia wejść do środka. Decyduje się także, skoro już tam trafiła, na wypożyczenie książki, bo zapewne tak wypada. Nie wie jeszcze, że ta krótka chwila i decyzja niebawem odmienią całkowicie jej życie, a także postawią na głowie cały dwór, bo monarchini od tej pory odda się czytaniu bez reszty, co nie pozostanie bez wpływu na jej królewskie obowiązki, najbliższe otoczenie i personel pałacu. Ten ostatni wkrótce zaczyna knuć intrygi mające odwieść królową od czytelniczej pasji.

Czytelniczka znakomita to książka nietuzinkowa. Przezabawna, ciepła, z lekka obrazoburcza. Śmieszna, ale w żadnym wypadku nie prześmiewcza. To humor najwyższej klasy. Choć przedstawiona w niej historia, owładniętej czytelniczą pasją brytyjskiej królowej wydaje się nierealna, nosi jednak ona znamiona prawdopodobieństwa. Potencjalnie wszystko to, co przytrafia się bohaterce książki, mogłoby się rzeczywiście wydarzyć. To ogromna dawka wyważonego humoru. Przy czym wyważonego nie oznacza w żadnym wypadku wymuszonego.

Przyglądając się, jak Jej Wysokość powoli coraz bardziej pogrąża się w czytelniczej pasji, pozwalając by ta zawładnęła jej życiem i do pewnego stopnia również monarszym grafikiem, poznajemy jej myśli i prywatność. Czytane przez nią lektury wywołują w niej konkretne refleksje, które przewijają się na kartach książki, urozmaicając fabułę i stanowiąc niewątpliwy, dodatkowy walor. Myśli rodzące się w głowie Jej Królewskiej Mości, to myśli, które z pewnością towarzyszyły przynajmniej raz w życiu każdemu zapalonemu czytelnikowi. Dzięki temu powieść Bennetta nabiera wymiaru uniwersalnego i staje się pretekstem do refleksji nad czytelnictwem, jako takim oraz nad wpływem książek na człowieka.

Czytelniczka znakomita, choć zabawna i lekka, jest zatem także inteligentna i ma swoje przesłanie. Królowa dzięki popłynięciu z prądem czytelniczej pasji stała się bardziej empatyczna i otwarta na ludzi. Zaczęła także dostrzegać rzeczy, na które dotąd nie zwracała uwagi. Przypadek? Nie sądzę. Wszak od dawna mówi się, że książki uwrażliwiają, że są nauczycielami. Były nimi także dla niej.

Każdemu molowi książkowemu z pewnością nie raz zdarzyło się zatracić w lekturze do tego stopnia, że zapomniał o całym świecie. Przytrafiło się to także Jej Wysokości. Z pewnością wiecie jak to jest poświęcać na czytanie każdą wolną chwilę. Wykradać choćby kilka minut pomiędzy jednym obowiązkiem, a drugim. A symulowanie złego samopoczucia, by choć jeszcze chwilę dłużej móc pozostać w łóżku z książką? Muszę przyznać, że mnie zdarzyło się mieć taki grzeszek na sumieniu…

Jako nałogowa czytelniczka czasem mam wrażenie, że mania czytania jest uciążliwa dla mojego otoczenia. Bywam też rozczarowana niekiedy nikłą ilością czytelników i rokrocznie alarmującymi raportami Biblioteki Narodowej o stanie czytelnictwa w Polsce. Ponadto wielokrotnie doświadczyłam niezrozumienia ze strony osób nieczytających. „Jak ty możesz tyle czytać?” – zapytywali robiąc przy tym wielkie oczy lub tylko kiwali głowami, zwyczajnie nie dowierzając moim czytelniczym statystykom i uważając, że są one grubo naciągane, bo przecież „tak się nie da”. Znacie to? O podobnych cieniach czytelniczej pasji pisze Bennett w swojej powieści.

Myślę, że niejeden wytrawny czytelnik w nawykach zaczytanej królowej odnajdzie swoje własne. Można wówczas odczytać tę powieść, jako satyrę na niektóre nawyki moli książkowych właśnie. Wiele można z Czytelniczki znakomitej wysnuć morałów. Ale jeden jest nadrzędny i wysuwa się bezapelacyjnie na pierwszy plan; warto czytać! Poza tym nigdy nie jest za późno, aby odkryć swoją pasję i się w niej zatracić. Uwaga! Pasja grozi staniem się lepszym człowiekiem.

Czytelniczkę znakomitą polecam każdemu, kto ma ochotę na lekką, zabawną, ale jednocześnie inteligentną lekturę. A tak na marginesie dodam, że bardzo chciałabym wiedzieć, czy prawdziwa Elżbieta II wie o istnieniu tej powieści, czy zna jej treść i, jeśli tak, co o niej sądzi. Sam autor jest na Wyspach dość znany, o ile mi wiadomo.

Moja ocena: 5/6

24/04/2020

„Kobieta nie jest grzechem” – Anna Bałchan, Katarzyna Wiśniewska

Siostra Anna Bałchan ze Zgromadzenia Sióstr Maryi Niepokalanej jest dość znaną osobą w przestrzeni publicznej, szczególnie w kręgach katolickich. Nie jest zwykłą zakonnicą. Często pracuje na ulicy, jako streetworker. Pomaga dziewczynom i kobietom uwikłanym w prostytucję. Zainicjowała nawet utworzenie specjalnego ośrodka dla młodych kobiet, między 18, a 30 rokiem życia, które postanowiły zerwać z niechlubną profesją i chciałyby zacząć nowe życie. Pomaga im zadbać o siebie, znaleźć pracę, dokształcić się. Stawia im jasne i konkretne wymagania, ale obdarza troską. Zawsze służy pomocą i radą.

Książka Kobieta nie jest grzechem, to zapis wywiadu, który z siostrą Anną przeprowadziła Katarzyna Wiśniewska. Rozmowa dotyczy przede wszystkim właśnie problemu prostytucji wśród młodych kobiet i dziewcząt. Czytając dowiadujemy się, jakie są realia życia na ulicy i jak dokładnie wygląda praca streetworkera z prostytutkami. Przyglądamy się również zjawisku prostytucji, jako takiemu.

Opowiadając o swojej pracy siostra Anna Bałchan poddaje zjawisko prostytucji w Polsce szczegółowej analizie i pokazuje jego anatomię. Wskazuje na przyczyny i skutki prostytucji i mówi o jej wpływie – tak na jednostkę, jak i na całe społeczeństwo. Jej zdaniem, bowiem, prostytucja to szerszy problem społeczny, a nie indywidualna sprawa. Nie boi się mówić głośno, że dla wielu jest to po prostu świetnie prosperujący biznes. Mocno zwraca uwagę na to, że te, bez których ów biznes nie mógłby istnieć, często zdecydowały się uprawiać najstarszy zawód świata nie z wyboru, ale paradoksalnie z braku wyboru i jakichkolwiek perspektyw.

Czytając poznajemy też historie kilku kobiet, z którymi siostra Anna pracowała bądź pracuje. Ich losy mną wstrząsnęły. Niejednokrotnie byłam przerażona tym, czego się dowiadywałam, ale z drugiej strony też głęboko poruszona i wzruszona. Bo te historie opisujące heroiczną niekiedy walkę o własną godność i powrót do normalnego życia, mimo wszystko dają nadzieję. Pokazują, że działania siostry mają sens i ogromną wartość.

Książka porusza bardzo trudny temat, ale w sposób ciekawy. Choć Anna Bałchan nie bawi się w eufemizmy, a mówi szczerze, dosadnie i bez ubarwiania, nie znajdziemy w jej wypowiedziach ani patosu, ani moralizatorstwa. Nie raz natomiast pojawi się nawet szczypta humoru.

Uważam, że Kobieta nie jest grzechem to ważna publikacja. Obala wiele mitów i stereotypów zagnieżdżonych w zbiorowej świadomości społeczeństwa na temat najstarszego zawodu świata i tych, które go uprawiają. Ja dzięki tej książce zaczęłam inaczej patrzeć na zjawisko prostytucji. Dzięki lekturze zweryfikowałam kilka swoich fałszywych wyobrażeń z nim związanych.

Choć wywiad ten jest bardzo przystępny, z pewnością nie dla każdego będzie to lektura strawna. Mówi o tym, o czym często nie chcemy wiedzieć lub wiemy, ale wolimy udawać, że nie wiemy…

Moja ocena: 4,5/6

10/04/2020

„Polskie gniazda literackie” – Marek Borucki

Polskie gniazda literackie Marka Boruckiego, to książka, której istnienie najpewniej w ogóle umknęłoby mojej uwadze, gdyby nie fakt, że swego czasu została mi ona podarowana. Format, okładka i pobieżne przekartkowanie sugerowały, że jest to album. A ponieważ w albumach nie gustuję, toteż i ten prędko trafił na półkę, aby wytrwale zbierać kurz, aż „kiedyś tam” do niego zajrzę. I tak minęło kilka lat.

W końcu, całkiem niedawno, robiąc porządki na moim regale zapomnianych książek (głównie właśnie albumów, niemających dla mnie większej wartości), wypatrzyłam Polskie gniazda literackie. Tym razem postanowiłam przyjrzeć się książce bliżej i… Przepadłam. Długo, oj długo jeszcze będę pluła sobie w brodę, że kazałam jej tyle czekać na moją uwagę. Gdybym ja tylko wiedziała, jaka to jest perełka!

Rzeczona publikacja, to tak naprawdę nie album sensu stricto. Mianowicie, jest to połączenie albumu z przewodnikiem turystycznym i literaturą popularnonaukową. Składa się z dwudziestu ośmiu kilkunastostronicowych rozdzialików, z których każdy poświęcony jest innemu z naszych rodzimych twórców literatury.

Każdy rozdział skonstruowany jest według tego samego schematu. Na początku przedstawiona zostaje sylwetka danego pisarza, a więc mamy krótką notkę biograficzną informującą o najważniejszych momentach w życiu i twórczości omawianego autora oraz jego najważniejszych dziełach, a później przechodzimy do najważniejszego. Do tytułowego „gniazda literackiego”, czyli miejsca szczególnie ważnego dla danego twórcy, takiego, z którym jest on nieodzownie kojarzony, w którym żył i tworzył, które drogie było jego sercu.

Każde „gniazdo literackie” opisane jest bardzo szczegółowo. Poznajemy jego historię, okoliczności, w jakich stało się ono tym miejscem wybranym. Dowiadujemy się, jakie było dawniej, gdy jeszcze żył i tworzył tam związany z nim pisarz, a także jakie jest dziś.

W książce znajdziemy mnóstwo fotografii. Są to zarówno fotografie samych „gniazd” od zewnątrz i od wewnątrz, ale również ulubionych mebli, czy innych bibelotów ważnych dla konkretnego pisarza. W rozdziałach poświęconych twórcom bliższym współczesności pojawiają się też niekiedy zdjęcia ich samych w ich „gniazdach”. Każda fotografia jest szczegółowo opisana.

Dodatkowo w książce roi się od ciekawych i zabawnych anegdotek, do których mam wielką słabość i które uwielbiam. Związane są one, bądź to z danym miejscem, bądź to z danym pisarzem lub też z jakimś przedmiotem tudzież meblem doń należącym.

Opisywane w książce miejsca – „gniazda”, to dziś muzea poświęcone ich dawnym właścicielom. Ponieważ jestem nie tylko molem książkowym z pasji i polonistką z zawodu, ale mam w sobie również żyłkę podróżnika, od razu zapragnęłam odwiedzić je wszystkie.

Borucki przewidział, że czytelnik może zechcieć odwiedzić te „literackie gniazda”, bo na końcu każdego rozdziału zamieścił szczegółowe informacje turystyczne: dokładny adres danego miejsca, wraz ze wskazówkami dojazdu, godzinami otwarcia dla odwiedzających, numerem telefonu, a niekiedy nawet cenami biletów wstępu!

Ta książka to kawał dobrej roboty, pod każdym względem i – jak dla mnie – prawdziwa perełka. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to jedynie do tego, że „literackich gniazd” i sylwetek pisarzy mogłoby być więcej. Apetyt wszak rośnie w miarę jedzenia. Ale to tylko taka moja fanaberia.

A zatem – komu w drogę temu… Książka pod pachę! Polecam!

Moja ocena: 6/6

03/04/2020

„Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało?” – Pierre Bayard

Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało? – tak zatytułował swoją książkę francuski literaturoznawca – Pierre Bayard. O jej istnieniu dowiedziałam się podczas pierwszego roku studiów, od jednego z moich wykładowców. Byłam tej pozycji bardzo ciekawa. Postanowiłam, że muszę ją przeczytać. Właściwie niczego konkretnego od niej nie oczekiwałam. Kierowała mną czysta ciekawość, co książka o takim tytule może w sobie zawierać, bo kompletnie nie byłam w stanie sobie tego wyobrazić. Dodatkowo moją ciekawość podsycał fakt, że napisał ją literaturoznawca – człowiek reprezentujący środowisko naukowe. Nie dawało mi to spokoju.

Moja podświadomość nastawiała się raczej na coś w rodzaju poradnika dla sfrustrowanych uczniów, którym nie po drodze z czytaniem w ogóle. Uważałam więc, że ja, jako maniaczka książek niemalże od urodzenia, kompletnie nie kwalifikuję się do docelowej grupy odbiorców tej książki. Ale… Czy aby na pewno?

Książka Bayarda to nie poradnik dla nygusów, którzy próbują uniknąć czytania czegokolwiek za wszelką cenę. To kilka króciutkich esejów, w których autor przedstawia własną, nowatorską koncepcję czytania. Nie ukrywam, że wiele sformułowanych w jej obrębie tez jest dla mnie po prostu nie do przyjęcia. Jak na przykład: propagowanie idei nie-czytania, (nie mylić z nieczytaniem, bo dla autora to dwa odrębne terminy), wybiórczego czytelnictwa lub dowodzenie wręcz, że czytanie jest w pewnym sensie… Bez sensu. I… Właściwie to (według Bayarda), wcale nie trzeba jakiejś książki przeczytać, żeby móc się o niej mądrze i światło wypowiadać oraz sprawiać wrażenie bycia oczytanym.

Autor w swoim wywodzie jest niezwykle przewrotny i do bólu ironiczny. Pisze z humorem, świadomie popisując się przed czytelnikiem swoją erudycją lub racząc go ciekawymi anegdotami, często dotyczącymi znanych pisarzy. Ironia ta jest kierowana w dużej mierze pod adresem środowiska akademickiego.

Książka generalnie jest napisana w sposób lekki i przystępnym językiem. Choć sama autorska koncepcja Bayarda jest dość mętna i momentami robiła na mnie wrażenie górnolotnej paplaniny sfrustrowanego, niedowartościowanego krytyka literackiego o wygórowanych ambicjach. Ponadto mało przekonujące (a wręcz nierzetelne ze strony pracownika naukowego) jest udowadnianie jakichkolwiek tez na sobie samym, co autor często robi, podczas gdy mi niejednokrotnie brakowało szerszego kontekstu.

Jednak mimo kontrowersyjnych tez, z którymi w znacznym stopniu się nie zgadzam, książkę serdecznie polecam! Uważam, że powinien przeczytać ją każdy, a zwłaszcza Ci, którzy uważają się za moli książkowych, kochają książki i czytają je z czystej pasji. Po co? Choćby dla autorefleksji.

Autor proponuje w gruncie rzeczy bardzo ciekawe spojrzenie na kwestie szeroko pojętego czytelnictwa, jak również w interesujący sposób dokonuje podsumowania jego stanu w obecnym świecie. Można się z nim nie zgadzać, ale trzeba mu oddać, że otwiera oczy na inne, mało popularne perspektywy patrzenia na literaturę, jako taką, a że robi to w sposób kontrowersyjny… Cóż.

Mimo zastrzeżeń, jakie mam wobec Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało? uważam, że to naprawdę dobra i godna uwagi pozycja. Dla wielbicieli słowa pisanego rzekłabym nawet – obowiązkowa. Skłania do wielu cennych refleksji nad istotą czytelnictwa – zarówno w wymiarze makro, jak i mikro – prowokując by każdy sam odpowiedział sobie na pytania: jakie jest moje czytanie? Jakim ja jestem czytelnikiem? No i ostatecznie można się też z niej nauczyć jak nie należy czytać.

Moja ocena: 4/6

04/12/2019

„Cyfrowa twierdza” – Dan Brown

Cyfrowa twierdza, to literacki debiut Dana Browna i druga jego książka, po którą zdecydowałam się sięgnąć. Wcześniej czytałam Kod Leonarda da Vinci i byłam zachwycona. Postanowiłam wtedy, że koniecznie muszę przeczytać inne pozycje tego autora. W końcu nadszedł ten czas.

O czym jest książka? Amerykański wywiad skonstruował genialny komputer, który podobno potrafi złamać każdy szyfr. Pewnego dnia jednak okazuje się, że cudowna maszyna z jednym algorytmem nie może sobie dać rady. To dla rządowej agencji odpowiedzialnej za bezpieczeństwo narodowe oznacza katastrofę. Tymczasem twórca rzeczonego algorytmu grozi, że go upubliczni i szantażuje agentów, a przy tym bawi się z nimi w kotka i myszkę. Do akcji wkracza matematyczka Susan Fletcher. Ma bardzo mało czasu i bardzo dużo do stracenia.

Muszę przyznać, że mam dość ambiwalentne uczucia w stosunku do tej książki. Z jednej strony całkiem niezła (biorąc pod uwagę, że to debiut, to naprawdę niezła), a z drugiej… Mam jednak, co do niej trochę zastrzeżeń.

Akcja bardzo długo się rozkręca. Na początku książka jest po prostu nudna. Czekałam i czekałam w napięciu, aż coś się wreszcie zacznie dziać, no bo przecież już powinno i… Nic. W takim pełnym napięcia oczekiwaniu na właściwą akcję i postępującym znudzeniu upłynęła mi lektura kilku pierwszych rozdziałów. Nie mam jednak w zwyczaju porzucania zaczętych książek, więc brnęłam dalej. I dobrze! Bo w pewnym momencie akcja się rozkręca i naprawdę, dzieje się.

Fabuła, – kiedy akcja już się wreszcie rozkręci – staje się zaskakująca i niekiedy kompletnie nieprzewidywalna, a lektura dostarcza naprawdę wielu emocji. W pewnym momencie złapałam się na tym, że czytam „na wyścigi”, jakby ktoś mnie popędzał, jakbym ścigała się z czasem, zupełnie jak Susan Fletcher, tak bardzo byłam ciekawa, co będzie dalej. Napięcie rośnie wprost proporcjonalnie do ilości przeczytanych stron, a finał jest wręcz dramatyczny.

Z plusów: bardzo podobały mi się różne zaszyfrowane zagadki wplecione w fabułę. Czytelnik też ma okazję do wysilenia szarych komórek i rozwiązywania ich razem z bohaterami książki. I tutaj muszę pochwalić tłumacza (Piotr Amsterdamski), który kolokwialnie mówiąc, odwalił kawał dobrej roboty, bo część z tych zagadek musiało być naprawdę trudno przełożyć na język polski, a jednak się udało. Chapeu bas!

Zdecydowanym minusem, z mojego punktu widzenia jest fachowa terminologia, a raczej jej ilość. Zrobiła ona na mnie spore wrażenie i sama w sobie mogłaby być nawet ogromnym atutem książki, ale, tego jest po prostu za dużo i ja, jako osoba niezbyt biegła w informatyce i nie szczególnie obeznana w zakresie technologii komputerowych, chwilami czułam się przytłoczona nadmiarem fachowych sformułowań. Nie rozumiejąc sporej ich części miałam nieustannie wrażenie, że coś mi umyka… Ale może po prostu nie jest to książka dla mnie?

Zetknęłam się również z głosami informatyków i osób bardziej technicznie obeznanych, mówiącymi, że wiele podanych w książce informacji dotyczących komputerów i ich działania, jest po prostu błędnych, albo z dzisiejszego punktu widzenia po prostu przestarzałych. Możliwe. Mnie trudno to ocenić, ale pamiętajmy o tym, że książka w oryginale została wydana w 1998 roku, a pierwsze polskie wydanie datowane jest na 2004 rok. Wówczas rozwój technologii był na zupełnie innym poziomie niż dziś. Inny też był dostęp do informacji.

Kolejną wadą i rzeczą, która bardzo utrudniała mi skupienie się na rozwoju fabuły są moim zdaniem zbyt krótkie rozdziały. Miałam czasem wrażenie, jakby autor sam nie do końca wiedział jak tę kwestię ogarnąć i wyznaczał granice rozdziałów na chybił trafił, tworząc mnóstwo bezsensownych mini rozdzialików. Wiele z nich można by spokojnie połączyć w jeden większy rozdział i efekt byłby – moim zdaniem – zdecydowanie lepszy.

Mimo swoich zasadniczych wad Cyfrowa twierdza jest z mojego punktu widzenia naprawdę ciekawa. Skłoniła mnie do głębszej refleksji nad tym, do czego prowadzi, czy też może prowadzić rozwój nowych technologii i jak wiele powinno się zachować rozmysłu i ostrożności stawiając kolejne kroki w tym zakresie.

Czy polecam Cyfrową twierdzę? Nie wiem. Zdecydujcie sami. Wydaje mi się, że może przypaść do gustu osobom z zacięciem matematycznym. Albo takim jak ja – informatycznym żółtodziobom, które czasem mają ochotę na tematykę odmienną od tej, ku której zwykle się skłaniają.

Moja ocena: 3,5/6