19/07/2020

„Syreny” – Anna Langner

Rzadko sięgam po prozę współczesnych polskich autorek. Ale czasem się zdarza. W ogóle literaturę stricte kobiecą czytuję rzadko. Od czasu do czasu – w kategorii tak zwanego „odmóżdżacza”, zapychacza czasu, kiedy mam ochotę poczytać, ale potrzeba mi czegoś lżejszego: lektury nieskomplikowanej, niewymagającej ode mnie jako czytelnika. Prostej, nawet banalnej. Toteż Syreny wydawały mi się idealną okazją na przetrwanie kilku ciężkich, chorobowych dni, naznaczonych trawiącą mnie gorączką oraz ogólnie fatalnym samopoczuciem, niesprzyjających wytężaniu szarych komórek. No i miałam okazję poznać twórczość kolejnej polskiej autorki.

No więc przeczytałam. Rzekomo ciepłą i lekką opowieść na lato o przyjaźni i miłości; (tak gdzieś o niej wyczytałam). Yyyy… Serio? Jeśli to miał być żart, to wyjątkowo kiepski. Długo, oj długo nie otrząsnę się z szoku jaki przeżyłam. Nie mogę pojąć jak ktoś może to coś czytać, polecać, a nawet się tym zachwycać. I to nie chodzi o kwestię samego podobania się, bo ja naprawdę rozumiem, że gusta są różne i nie mam problemu z zaakceptowaniem tych, które są skrajnie odmienne od moich. Tutaj chodzi o wysoką szkodliwość społeczną Syren, jaką dostrzegam i jaka wprawiła mnie pierwotnie w osłupienie i niedowierzanie, a finalnie wywołała oburzenie i przerażenie.

Książka na portalach literackich zbiera generalnie wysokie oceny i dobre opinie, więc, jak dla mnie, wyjścia są dwa: albo stoją za tym pieniądze i wyjątkowy marketingowiec, który sprzedałby za miliony nawet powietrze w słoiku (to dla wydawcy chyba akurat dobrze, ale dla czytelnika niekoniecznie), albo społeczeństwo polskie nam idiocieje od siedzenia w domu i czyta „po łebkach” skupiając się na, może i rozrywkowej treści, ale kompletnie nie biorąc pod uwagę ogólnego przekazu, jaki ta pozycja ze sobą niesie… A przekaz ten jest w mojej ocenie głęboko szkodliwy.

Ale dlaczego uważam, że proza autorki (no może nie cała, ale Syren tyczy się to ewidentnie), jest taka szkodliwa społecznie? Żeby nie być gołosłowną i nie wyjść na nadąsaną hejterkę, oto – w telegraficznym skrócie moje zastrzeżenia. Ale najpierw, mała uwaga dla osób zapatrzonych w książki tej „pisarki” jak w obrazek oraz tych, którzy chcieliby jednak wyrobić sobie własne zdanie o jej „tfurczości”: mogą pojawić się delikatne spoilery.

Główna bohaterka to młodziutka, naiwna, niby dobrze ułożona dziewczyna. Jednak poziomem inteligencji, nie przekracza w mojej ocenie osoby mającej około lat dwunastu. Powyższe wnioskuję na podstawie sposobu wypowiedzi i myślenia, w oparciu o wiedzę z zakresu psychologii rozwojowej, którą posiadam – dzięki studiom pedagogicznym – w niemałym zakresie. Tymczasem Majka – bo tak pannica ma na imię – ukończyła już trzeci rok studiów. I to nie byle jakich, bo dziennikarskich, a to kierunek raczej wymagający. Choć na co dzień mieszka w Warszawie, wakacje spędza rokrocznie u wujostwa, w małej nadmorskiej miejscowości, dorabiając sobie w prowadzonej przez wujka lodziarni.

Już pierwszego dnia po przyjeździe panienka zostaje werbalnie zaatakowana przez nieznośnych, nowobogackich turystów, którym zwraca uwagę na zaśmiecanie lasu. Najpierw jest obiektem drwin i ogólnego śmiechu, a na koniec słyszy na swój temat jeszcze komentarze o podtekście seksualnym. Jest tym niby wkurzona, ale i zachwycona do tego stopnia, że zastanawiam się jakim cudem nie dostała orgazmu na miejscu. Będę to pytanie zadawać sobie zniesmaczona jeszcze kilkukrotnie podczas lektury. A może nawet kilkunastokrotnie.

W ten sposób docieramy do pierwszego z kilku zatrważających morałów tej książki, który przewijał się będzie konsekwentnie przez całą lekturę i mniej lub bardziej ostentacyjnie wybrzmiewał z jej kart non stop. Morał ten brzmi następująco: agresja werbalna o podtekście seksualnym jest dla kobiety seksi, nawet jeśli ją to wkurza. Morał drugi? Im bardziej kobieta się od faceta opędza, tym bardziej chce, żeby w rzeczywistości ten ją przeleciał, a na pewno ma „motyle w podbrzuszu”. No i morał trzeci – najbardziej chyba wstrząsający jak dla mnie. Puszczalstwo za pieniądze jest fajne i nie jest puszczalstwem, jeśli, jako kobieta, od początku stawiasz sprawę jasno i pozostawiasz sobie wolność wyboru w kwestiach tego, czy ostatecznie dasz się kolesiowi wyruchać, czy nie i (o ile do tego dojdzie), to oczywiście na twoich zasadach…

Ta powieść mnie szokuje i przeraża. I to nie chodzi o podobanie się, tylko o szkodliwość społeczną takiego przekazu jaki z książki się wylewa. Adresowana jest ona przede wszystkim – mam wrażenie – do młodych dorosłych. Po przeczytaniu jej rozumiem już, dlaczego tyle młodych kobiet pozwala sobie na agresję werbalną o podtekście seksualnym, uważając, że tak być musi i, że to normalne. Stało się dla mnie jasne, dlaczego gro młodych dziewczyn wierzy w to, że bez obleśnych komentarzy (nawet jeśli nie zawsze są im one w smak) nie ma podrywu… I, że nie można na takowe nic powiedzieć, bo jeszcze cię wezmą za „sztywniarę”… Dramat!

Jeśli młode wchodzące w dorosłość dziewczyny i ledwie dorosłe kobiety czytają z wypiekami na twarzy takie książki, jak Syreny, to nie dziwię się, że w którymś momencie wyrabiają w sobie przekonanie, że bycie traktowaną przez mężczyzn wyłącznie jako obiekt seksualny i nic więcej, jest dla nich szczytem afirmacji ich kobiecości… I nie dziwię się, że taki stan rzeczy jest postrzegany jako coraz bardziej normalny, także przez same kobiety, skoro publikuje się książki pokroju Syren, stanowiące wyraźną gloryfikację puszczalstwa i szeroko pojętego sponsoringu, okrzykując je przy tym bestsellerami! Bo, wiecie co? Sponsoring, to w ogóle jest the best! I jak umiesz sobie „ogarnąć” gościa, który chce ci płacić za towarzystwo, to jesteś równa i mega zaradna babka! I na pewno wszyscy ci zazdroszczą, bo to znaczy, że jesteś kimś!

O tempora! O mores! Jestem tą książką zdruzgotana, zniesmaczona, wstrząśnięta i przerażona… Całym sercem nie polecam. Anna Langner Syrenami udowodniła, że pisać każdy może, ale nie każdy powinien.

Moja ocena: 1/6

27/03/2020

„Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” – Stieg Larsson

Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet – książka nieżyjącego już szwedzkiego pisarza, Stiega Larssona. Słyszał o niej prawie każdy, a przeczytał chyba każdy wielbiciel skandynawskich kryminałów. Wreszcie przeczytałam również ja.

Mikael Blomkvist to dziennikarz i redaktor naczelny magazynu Millennium. Pewnego dnia zgłasza się do niego bogaty przemysłowiec – Henrik Vanger, który chce, aby Blomkvist podjął się napisania kroniki jego rodziny. Zlecenie to jest nietypowe, ale nasz bohater postanawia się go podjąć. Jednak praca nad rodzinną kroniką nie jest głównym celem Blomkvista. To tylko pretekst do przyjrzenia się bliżej zagadkowemu zaginięciu nastoletniej Harriet Vanger, do którego doszło niespełna czterdzieści lat wcześniej. Dołączy do niego także nietypowa i bardzo zagadkowa persona – Lisbeth Salander…

Początek książki zdawał się nie wróżyć wiele dobrego. Momentami było dość monotonnie, a akcja właściwa długo się rozkręcała. Na szczęście potem było coraz lepiej. Historia rodzinna Vangerów jest bardzo intrygująca i wciągająca. Im głębiej ją poznajemy, tym bardziej okazuje się zagmatwana, a zagadka, do której rozwiązania dąży Blomkvist, jest naprawdę misternie skonstruowana.

Bohaterowie są generalnie bardzo różnorodni i niesamowicie wyraziści, ale jednocześnie (co jest według mnie ogromnym paradoksem) dość mało przekonujący. Każdy bohater ma swoją historię, swój charakter i postrzega świat w inny – właściwy tylko sobie sposób. Każdy budzi ciekawość, ale jednocześnie lekko rozczarowuje. Nie umiem tego do końca wyjaśnić i kompletnie nie wiem, z czego to wynika… Lisbeth to wielka zagadka. Jest postacią tajemniczą, niezwykle intrygującą, budzącą w czytelniku bliżej nieokreślony niepokój. Za to Mikael jest według mnie dość irytujący i bezbarwny. W ogóle mam wrażenie, że postaci kobiece zostały przez Larssona wykreowane dużo lepiej – staranniej – bardziej wyraziście niż męskie.

Fabuła jest ciekawa i mnóstwo w niej elementów zaskoczenia, co w thrillerach jest akurat szczególnie pożądane. Przesiąknięta jest specyficzną, lekko tajemniczą i niepokojącą atmosferą, nawet wtedy, gdy niby nic się szczególnego nie dzieje. Przedstawiona historia jest zawiła i wielowątkowa. Cechuje ją duża nieprzewidywalność. Wciąga, choć muszę przyznać, że częste zmienianie tematu niekiedy mnie rozpraszało. Jednak mimo licznych wątków i częstego lawirowania pomiędzy nimi, autor doskonale panuje nad wszystkim i każdy doprowadza prędzej czy później do końca. Larsson nie pozostawia miejsca na niedomówienia. Wszystko prędzej czy później zostaje logicznie uzasadnione.

Denerwował mnie nadmiar anglicyzmów oraz opisy, do których mam chyba największe zastrzeżenie. W mojej ocenie niemal zawsze były obsesyjnie wręcz dokładne (stanowczo zbyt), a w niektórych miejscach zwyczajnie niepotrzebne, bo nie dość, że niczemu nie służyły, to rozbijały jedynie niepotrzebnie tempo akcji, nic przy tym do niej nie wnosząc. Skutkiem czego ono samo wydawało mi się niekiedy jakby sztucznie spowolnione i przez to nieadekwatne do wydarzeń. Przez te opisy książka jest odrobinę przegadana, ale i tak bardzo dobra. Potrafi mimo wszystko trzymać czytelnika w napięciu.

Dużym plusem dla mnie jest obszernie zarysowane tło obyczajowe i jednocześnie trochę mi szkoda, że nie jest ono nieco wyraźniejsze. Choć z drugiej strony to jednak thriller, nie powieść obyczajowa… Książka jest w dużej mierze przesiąknięta brutalnością i autor umiejętnie wplata w narrację na przykład dane statystyczne dotyczące przemocy, rozprawiając się tym samym z mitem Szwecji, jako kraju idealnego, wolnego od takich problemów.

Zakończenie bardzo mnie zaskoczyło. Uważam, że jest fenomenalne. Jest także otwarte – wyraźnie sugeruje, że należy spodziewać się dalszego ciągu w kolejnych tomach.

Podsumowując. Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet to bardzo dobry thriller. Ma pewne niedociągnięcia, ale jest naprawdę wciągający i zdecydowanie warto było go przeczytać. Nie rozumiem jednak aż tak ogromnego światowego fenomenu tej książki i całego cyklu. Myślę, że w zdobyciu tak gigantycznej popularności trochę im jednak pomogła przedwczesna, niespodziewana śmierć autora. Czy sięgnę po kolejne tomy? Pewnie tak, ale za jakiś czas.

Na podstawie książki powstał też film, który nosi tytuł Dziewczyna z tatuażem. Wyreżyserował go David Fincher, a w role głównych bohaterów – Mikaela Blomkvista i Lisbeth Salander wcielili się odpowiednio: Daniel Craig i Rooney Mara.

Moja ocena: 5/6

14/08/2012

„Madame” – Antoni Libera

Madame Antoniego Libery to dosyć głośna książka. Jeśli ktoś jeszcze jej nie czytał, to na pewno gdzieś, kiedyś o niej słyszał. Ja po raz pierwszy spotkałam ją na półce szkolnej biblioteki, gdy jeszcze chodziłam do gimnazjum. Mimo iż książka kusiła mnie swoją zmysłową okładką, a pani bibliotekarka podczas każdej niemal mojej wizyty w bibliotece życzliwie zachęcała mnie, abym dała szansę tej pozycji, nie zrobiłam tego… Dopiero niedawno zdecydowałam się wreszcie przeczytać Madame i ogromnie żałuję, że tyle czasu zwlekałam.

Akcja powieści rozgrywa się w okresie PRL-u, a jej głównym bohaterem jest osiemnastoletni uczeń klasy maturalnej jednego z warszawskich liceów. Odznacza się on niezwykłą dojrzałością, oczytaniem i inteligencją w porównaniu z rówieśnikami. Sam o sobie mówi, że urodził się za późno, bo wszystko, co ważne miało już miejsce. Gdy w szkole, do której uczęszcza pojawia się nowa dyrektorka, nauczycielka francuskiego, wszyscy uczniowie są nią zafascynowani: ta kobieta zdecydowanie wyróżnia się na tle grona pedagogicznego. Główny bohater szybko obdarza ją głębszym uczuciem, bezgranicznym uwielbieniem i traktuje niczym boginię. Jego obsesja na punkcie Madame jest tak silna, że wszczyna on śledztwo i posuwa się do rozmaitych intryg, by dowiedzieć się jak najwięcej o obiekcie swoich westchnień…

Na pozór mamy tu do czynienia z historią najbardziej banalną z możliwych. Ale, jak powszechnie wiadomo, pozory mogą mylić, a Madame jest najlepszym potwierdzeniem tych słów. Antoni Libera opowiedział bowiem tę historię młodzieńczego zauroczenia w sposób tak dalece niebanalny, jak to tylko możliwe, a fascynacja głównego bohatera powieści błyskawicznie udzieliła się i mnie. Jestem zafascynowana tą powieścią. Jej fabułą, językiem, kreacją bohaterów… Madame nie jest po prostu świetnie napisaną opowieścią o młodzieńczym zauroczeniu. To o wiele, wiele więcej. To artystyczno-literacka ekspozycja przeżyć wewnętrznych zadurzonego w dojrzałej kobiecie, swojej nauczycielce, maturzysty.

Wiele elementów przyczyniło się do tego, że dzieło Libery jest tak niesamowite, ale w pierwszej kolejności wymienić należy poetycką narrację, którą autor hipnotyzuje czytelnika już na samym początku. I ten trans trwa do ostatniej strony. Pisarz przez cały czas posługuje się językiem poetyckim, sugestywnym, kunsztownym. Na dodatek dialogi są misternie skonstruowane i pełne błyskotliwego poczucia humoru. Tak posługiwać się słowem umie tylko mistrz. I Libera udowodnił, że na to miano zasługuje jak mało kto. Autor i stworzony przez niego bohater nieustannie zaskakują czytelnika. W oczy rzuca się tu przede wszystkim ogromne oczytanie i godna pozazdroszczenia erudycja.

Choć głównym wątkiem utworu jest zdecydowanie ten miłosny, to stanowi on jednocześnie pretekst do wprowadzenia innych, również ciekawych i wyśmienicie poprowadzonych. Powieść ta jest bowiem przykładem literatury dygresyjnej. W treść zgrabnie wplecione zostały rozmaite informacje dotyczące literatury, historii i, w szerszym wymiarze, całej kultury. Autor często nawiązuje do różnych utworów literackich (i nie tylko) i prowadzi z nimi polemikę.

Madame stanowi także swego rodzaju dokument epoki. To dlatego, że Libera ukazuje w niej prawdziwy, wielopłaszczyznowy obraz PRL-u. Przedstawia ówczesne realia wiernie, nie stara się niczego ubarwiać ani zatajać. Zdecydowanie obnaża zakłamanie i sposób działania reżimu komunistycznego. Mówi także o złożonej i trudnej sytuacji ówczesnej inteligencji. Robi to jednak tak, że nie pozbawia wspomnianego okresu pewnego uroku, który dla mnie, wychowanej już w czasach popeerelowskich, jest zrozumiały tylko w pewnym stopniu. W tej książce PRL, mimo wszystko, na swój sposób fascynuje i przyciąga.

Można spojrzeć na Madame z jeszcze innej perspektywy – jak na powieść inicjacyjną, czyli mówiącą o dorastaniu. Antoni Libera przedstawia i na swój sposób analizuje tutaj proces dojrzewania. Robi to wnikliwie, poruszając trzy jego aspekty: psychologiczny, moralny oraz społeczny.

Dla mnie jest to wyjątkowa książka. Po prostu arcydzieło. Nie umiem się do niej przyczepić, a nawet gdybym umiała, nie chciałabym tego robić. Jestem urzeczona i zafascynowana powieścią Libery niemal tak mocno, jak jej narrator zauroczony był tytułową bohaterką utworu, a może nawet bardziej. Tej książki się nie czyta. Nią można się tylko delektować, smakować ją powoli. Na pewno nie jest to lektura na jeden wieczór i na pewno Madame nie nadaje się do czytania, dajmy na to, w autobusie. To utwór, z którego wiele można wynieść, do którego chce się wracać.

Zdecydowanie polecam dzieło Antoniego Libery. Ale… Nie wszystkim. Przede wszystkim humanistom, intelektualistom, artystycznym duszom… Bo tę powieść trzeba po prostu poczuć. Trzeba do niej dojrzeć. Na początku napisałam, że żałuję, iż nie przeczytałam jej wcześniej, chociaż miałam okazję. Podtrzymuję to, ale z drugiej strony cieszę się, że tak się stało, bo wiem, że wcześniej pewnie nie zrozumiałabym tej książki. Nie doceniłabym wartości artystycznych, językowych i innych, których odmówić jej nie można. Tutaj autor stawia czytelnikowi pewne wymagania, zmusza do zaangażowania intelektualnego, operuje aluzjami… Aby je w pełni zrozumieć, trzeba dysponować pewną elementarną wiedzą z zakresu choćby literatury europejskiej, ale nie tylko.

Moja ocena: 6/6

30/06/2012

„Smutek” – Clive Staples Lewis

Smutek – to stan, którego doświadcza właściwie każdy człowiek. Niezależnie od wieku. Przybiera on jednak różne oblicza – w zależności od przyczyny, która go wywołała. Najbardziej uciążliwy i najtrudniejszy do zniesienia rodzaj smutku to zdecydowanie ten, który budzi się w nas z chwilą śmierci ukochanej, bliskiej nam osoby. O takim właśnie osobistym doświadczeniu – utracie ukochanej żony – pragnie nam opowiedzieć Lewis.

Smutek to cieniutka – licząca ledwie sto stron – książeczka. Nie dajmy się jednak zwieść pozorom. Rzeczywistej treści, którą możemy wyczytać między wierszami, jest tam o wiele więcej. To niezwykle intymny zapis rozmaitych uczuć towarzyszących człowiekowi, któremu choroba odebrała kobietę kochaną ponad wszystko. Teraz próbuje on cały swój świat uporządkować, ułożyć na nowo. Nie jest to jednak wcale łatwe.

Dla Lewisa smutek związany z żałobą to nie jedno uczucie, ale stan, któremu towarzyszy całe mnóstwo różnych uczuć. Jakich? Takich jak strach, ból, wyobcowanie i wiele, wiele innych. Żałoba to po prostu pewien etap w życiu, który trzeba przejść, z którym trzeba się uporać. To przede wszystkim wielopłaszczyznowa walka z samym sobą – z własnym bólem, bezsilnością i strachem. Dalej także jest to walka o samego siebie – o wydostanie się z wszechogarniającej pustki i z otchłani żalu.

Spostrzeżenia, jakie autor Opowieści z Narnii zawarł w Smutku zaskakują niewiarygodną trafnością, a szczerość, z jaką opisuje wszystkie swoje uczucia, jest po prostu porażająca. Lewis nie wstydzi się tego, co czuje. Bez ogródek i ubarwiania mówi o mozolnym i desperackim wręcz poszukiwaniu celu i równowagi, których długo nie mógł odnaleźć. Ponadto stawia sobie, a także i nam – czytelnikom trudne pytania dotykające wielu ważnych, życiowych kwestii. Między innymi tytułowego smutku, cierpienia, roli śmierci, a przede wszystkim natury Boga, wiary…

Książka emanuje mnóstwem emocji, które niemal dosłownie wylewają się z niej wprost na tego, kto ją czyta. To pozwala w pewien sposób uczestniczyć w cierpieniu autora i lepiej go zrozumieć. Lektura Smutku to nie czytanie jakiejś tam książki jakiegoś tam pisarza. To wzruszające spotkanie z prawdziwym, cierpiącym przyjacielem. Lewis nie tylko dzieli się z nami swoimi odczuciami, ale również po przyjacielsku podpowiada, jak możemy się z nimi uporać będąc w podobnej sytuacji. Czyni to jednak bardzo subtelnie i w sposób daleki od natrętnego moralizatorstwa.

Co jeszcze mogę powiedzieć o tym zadziwiająco intymnym dziele? Dużo. Cokolwiek jednak powiem, zawsze będzie za mało. To książka ze wszech miar wyjątkowa. Z jej kart bije prawdziwa mądrość. Refleksje w niej zawarte są niezwykle głębokie, ale napisana jest z ogromną prostotą, wyczuciem i w sposób przystępny dla każdego. Styl, jakim posługuje się autor, jest bardzo lekki i przejrzysty.

Uważam, że do tej pozycji po prostu nie można podejść z dystansem. Zwłaszcza jeśli samemu przeżyło się kiedyś śmierć bliskiej osoby. Może ona okazać się pomocą w pogodzeniu się ze stratą. Oczywiście, sama książka niczego nie załatwi, ale może nam wiele ułatwić, rozbudzając w nas na nowo utraconą nadzieję.

Smutek Lewisa zdecydowanie polecam. Zaznaczam jednak, że rozczarują się ci, którzy nastawią się na gotowe rozwiązania i proste odpowiedzi. Nie znajdą ich tutaj. Ponadto ta pozycja stanowczo nie nadaje się do czytania w autobusie, na plaży, w kolejce do lekarza. Nie. Bo tej książki się nie czyta. Ją się przeżywa. A na to trzeba czasu, a przede wszystkim spokoju i odpowiedniego klimatu. Przyswojenie tekstu zajęło mi około godziny, ale „przetrawienie” go i napisanie recenzji – kilka dni.

Moja ocena: 6/6

18/04/2012

„Dom sióstr” – Charlotte Link

Małżeństwo dwójki prawników – Barbary i Ralpha jest bliskie rozpadu. Aby podjąć próbę uratowania związku, małżonkowie wybierają się na urlop do niewielkiego domu na jednej z angielskich wsi. Wynajęty przez nich domek znajduje się na kompletnym odludziu. Gdy przychodzi śnieżyca, natychmiast odcina ich od świata. Trudno jest myśleć o ratowaniu małżeństwa, kiedy z powodu braku ogrzewania doskwiera chłód, a do tego zapasy jedzenia są skąpe i nieustannie burczy człowiekowi w brzuchu. Każde z małżonków próbuje na swój sposób uporać się z beznadziejnym położeniem, w jakim się znaleźli. Barbara niespodziewanie natrafia wówczas na pamiętnik, którego autorką jest poprzednia, nieżyjąca już, właścicielka domu. Wraz z Barbarą poznajemy przepiękną, ale i nieco mroczną historię domu, rodziny i życia zmarłej Frances Gray. Barbara nie wie, jak wielkie zagrożenie ściągnie na nią lektura starych zapisków.

Historia Frances Gray to pasjonująca saga rodzinna z elementami kryminalnymi, a jednocześnie ciekawa opowieść obyczajowa. Bohaterowie wraz ze swoimi problemami przedstawieni zostali na tle problemów, z jakimi borykała się praktycznie cała Europa u progu dwudziestego wieku. Dowiadujemy się co nieco o okrucieństwach pierwszej wojny światowej i panujących wówczas nastrojach społecznych.

Na pierwszy plan w opowieści Frances wysuwają się zdecydowanie perypetie jej i jej najbliższych – fascynujące, zaskakujące i niesamowicie wciągające. Mowa w niej o miłości, nienawiści, lojalności, głęboko skrywanych rodzinnych tajemnicach, walce, rozczarowaniu, cierpieniu. Wiele wątków składa się na tę jedyną w swoim rodzaju historię.

Zapiski Frances to w głębszym znaczeniu również przepiękne studium ludzkiej psychiki, dotyczą bowiem życiowych decyzji – trafnych i tych mniej – oraz ich konsekwencji. Tych natychmiastowych i tych, które dadzą o sobie znać dopiero po dłuższym czasie.

Wszyscy bohaterowie powieści budzą całą gamę rozmaitych uczuć – skrajnych i bardzo silnych. Jeden denerwuje, inny irytuje, kolejny budzi politowanie, a jeszcze inny podziw czy sympatię. Do każdego mam indywidualny stosunek. Mnie najbardziej zafascynowała właśnie Frances. Jest to chyba najbardziej zagadkowa postać. Wyjątkowa, silna i niesamowicie odważna kobieta, pełna sprzeczności.

Ogromnie podobały mi się klimat i atmosfera Domu sióstr. Są one niepowtarzalne, magiczne i, moim zdaniem, bardzo realistyczne. Natychmiast udzielają się czytelnikowi. Podczas lektury czułam się tak, jakbym była uczestniczką wszystkich opisywanych w książce wydarzeń.

Wadą powieści – w moim odczuciu – był momentami styl. We fragmentach dotyczących Barbary i Ralpha stawał się on nużący i trochę ciężkostrawny. Na szczęście w – stanowiących większą część lektury – zapiskach Frances nie mogę się do niego przyczepić.

Podsumowując. Uważam, że Dom sióstr to rewelacyjna książka. Wciągająca, nastrojowa, wielowątkowa, pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji, napisana przystępnym, ale pięknym językiem. Mimo wszystko jednak jestem zdania, iż zachwyt nad tą pozycją jest – delikatnie mówiąc – ciut przesadzony. Owszem, to fantastyczna powieść, ale nie jest – jak można by sądzić na podstawie cen, jakie osiąga na aukcjach internetowych – arcydziełem wszechczasów.

Moja ocena: 5/6