05/07/2020

„Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej” – Sławomir Koper

Dwudziestolecie międzywojenne to epoka, która fascynowała mnie odkąd pamiętam. Zresztą był to najbogatszy chyba okres w dziejach polskiej kultury. To wtedy, po odzyskaniu przez nasz naród długo wyczekiwanej niepodległości i na chwilę przed wybuchem drugiej wojny światowej, niezwykle prężnie rozwijały się literatura, teatr, muzyka. Wtedy tworzyli jedni z najwybitniejszych polskich artystów, o których kolejne pokolenia uczyły się i uczą nadal ze szkolnych podręczników; Nałkowska, Witkacy, Bodo, Ordonówna, siostry Kossakówny, Przybyszewski i wielu innych. Nie trzeba być „specem” żeby kojarzyć te nazwiska. O nich opowiada Sławomir Koper w swojej książce Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej.

Autor wziął na warsztat nie tyle samych reprezentantów ówczesnych elit artystycznych, co całą epokę. Na kartach książki przedstawił, bowiem również konteksty historyczny i społeczno-obyczajowy, dobrze przy tym oddając niepowtarzalny klimat tamtych czasów i ogólne nastroje społeczne. Prywatne życie najgłośniejszych artystów dwudziestolecia to, zatem bez wątpienia motyw przewodni książki, ale nie jedyny.

Życie prywatne elit artystycznych w latach dwudziestych przenikało się w niektórych miejscach ze sferą publiczną. Miejscami takimi były na przykład kawiarnie literackie i kabarety, niemal nieustannie tętniące życiem. O tych bez wątpienia najsłynniejszych i najważniejszych dla polskiej kultury również sporo u Kopra przeczytamy.

Ówczesne elity artystyczne można by pod pewnymi względami śmiało przyrównać do dzisiejszych celebrytów. Sensacje, skandale, romanse, intrygi… Brzmi jakby znajomo – prawda? Dwudziestolecie międzywojenne wcale nie było wolne od podobnych afer. Ludzie zawsze interesowali się życiem swoich idoli. Ci natomiast, często – mniej lub bardziej świadomie – dostarczali opinii publicznej mnóstwo elektryzujących tematów. Koper przywołuje, więc również wybrane z nich i opisuje je.

Książkę czytało mi się bardzo szybko i z wielkim zaciekawieniem. To zbiór różnorodnych smaczków z epoki, ciekawostek i anegdotek, a także licznych fotografii – wszystkich w sepii. Uwielbiam takie klimaty. Znów – jak to już mi się nie raz wcześniej zdarzało – poczułam w sercu ukłucie żalu, że nie było mi dane żyć w tamtych czasach. Ach, jaka szkoda!

Swego czasu, w jakiejś recenzji tej książki, umieszczonej na jednym z internetowych serwisów literackich, przeczytałam, że cała ta publikacja mocno bazuje na nieco sztucznie i na siłę podkręcanej przez autora atmosferze sensacji i skandalu, mając przy tym w sobie, co nieco ze współczesnych portali plotkarskich. Ciekawa to opinia i porównanie, ale zgodzę się z nią tylko po części. Jakkolwiek samo porównanie do portali plotkarskich uważam za świetne i niebywale trafne (sama zresztą w jednym z poprzednich akapitów nawiązałam do współczesnych celebrytów), tak osobiście nie odnajduję w wywodzie autora i jego sposobie ukazania realiów światka artystycznego epoki, znamion sztuczności.

Sławomir Koper posługuje się przystępnym językiem, a cała narracja utrzymana jest w lekko gawędziarskim tonie. Przedstawione w książce informacje i omówione szerzej fakty zostały poddane dość swobodnej i subiektywnej odautorskiej selekcji. Autor ma własny punkt widzenia na pewne kwestie, jednak nie narzuca czytelnikowi swoich ocen, a jedynie snuje domysły, sprytnie wplatając je w opowieść i prowokując czytelnika do myślenia i zajęcia własnego stanowiska wobec nich.

Od początku dało się wyczuć, że Koper ma swój pomysł na to, jak to wszystko ma wyglądać i konsekwentnie realizował go aż do samego końca. Na przykład prawie nigdy nie skupia się wprost na twórczości i biografii konkretnego artysty, a raczej na ogólnej atmosferze panującej wokół danej osoby – aurze ją otaczającej. Oczywiście nie znaczy to, że odniesień do tych dwóch pierwszych w tekście brakuje.

Jednak mimo całego mojego zachwytu nad Życiem prywatnym elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej, nie mogę nie wspomnieć o kilku wadach, które mocno mnie drażniły i wpłynęły w znacznym stopniu na moją ocenę niniejszej publikacji, jako całości. Po pierwsze, strasznie irytowały mnie zamieszczane często i gęsto potrójne wykrzykniki. Panie autorze, czy naprawdę nie lepiej poprzestać na jednym? Lub ewentualnie dorzucić: (sic!)? Mam wrażenie, że to by wyglądało i jakoś tak ładniej, i rzetelniej naukowo zarazem.

Rzetelności naukowej tyczą się również kolejne moje zarzuty. Bardzo nie podobał mi się brak przypisów, tym bardziej, że są miejsca w tekście, które aż się o to proszą. Nie jest to może stricte naukowa książka, ale jednak nosi znamiona takowej. Zresztą nawet, jako pozycja popularnonaukowa utrzymana w gawędziarskim tonie powinna pewne elementy zawierać. Do takich zaliczam przypisy. Na końcu książki znajduje się, co prawda zbiorcza bibliografia wskazująca na publikacje, z których korzystał autor, ale wielokrotnie brakowało mi konkretnych odniesień w tekście. Na domiar złego, autor nie zadbał także do końca o należyte wyodrębnienie przytaczanych cytatów, skutkiem, czego, czasami nie wiedziałam, która część zdania jest powołaniem się na cudzą wypowiedź, a która już odautorskim komentarzem bądź uzupełnieniem dla tejże. Denerwowało mnie to bardzo.

Kiedyś słyszałam, że Koprowi zarzucono plagiat w związku z niniejszą publikacją. Jednak cała ta afera ledwie obiła mi się o uszy i nigdy jakoś wnikliwie nie zgłębiałam tematu. Dlatego też, nie zamierzam w chwili obecnej zajmować stanowiska w związku ze sprawą. Wiem zdecydowanie za mało, by móc merytorycznie odnieść się do całego zamieszania. Nie zdziwiłabym się jednak, gdyby zarzewiem były tutaj wspomniane przeze mnie w poprzednim akapicie mankamenty.

Zachwyciłam się, ponarzekałam, a więc najwyższy czas na podsumowanie. Mimo pewnych zastrzeżeń Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej, jak najbardziej polecam. Szczególnie miłośnikom historii, kultury i dwudziestolecia międzywojennego. To naprawdę ciekawa i, bez względu na swoje wady, godna uwagi pozycja. Nawet dla laika.

Moja ocena: 4,5/6

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Trójka e-pik.

20/07/2012

„Żegnaj Afryko” – Corinne Hofmann

Już czytając Białą Masajkę byłam niezmiernie ciekawa, jak potoczyły się dalej losy autorki. Uciekła z Kenii, wróciła z córeczką do Szwajcarii i co? Przecież kilka lat wcześniej porzuciła wszystko. Utraciła nawet szwajcarskie obywatelstwo. Nie miała zupełnie nic i czekało ją – po raz kolejny zresztą – rozpoczęcie wszystkiego od zera. Sytuacja patowa i tym trudniejsza, że Corinne musiała zatroszczyć się nie tylko o siebie, ale i o swoją kilkuletnią córkę. Jak udało się jej od nowa ułożyć sobie życie w ojczyźnie? Odpowiedź na te pytania przyniosła książka Żegnaj Afryko.

Sięgnęłam po Żegnaj Afryko bez wahania i nie ukrywam, że miałam w stosunku do niej dość duże oczekiwania. Niestety muszę powiedzieć, że się zawiodłam i to na wielu płaszczyznach.

Nigdy nie liczyłam na to, że Żegnaj Afryko dostarczy mi tyle samo emocji co Biała Masajka, ale mimo wszystko miałam nadzieję, że podczas lektury jakieś emocje towarzyszyć mi będą. Tymczasem kontynuacja bestsellera pani Hofmann nie dostarcza ich wcale. Wynika to z faktu, że o wielu sytuacjach, które były niewątpliwie ciekawe, autorka wspomina jedynie pobieżnie w kilku raptem zdaniach. Szkoda, bo jestem pewna, że gdyby zdecydowała się poświęcić pewnym wątkom nieco więcej uwagi, zamiast traktować je po macoszemu, książka wiele by zyskała.

W kontynuacji Białej Masajki Corinne Hofmann opowiada między innymi o tym, jak wyglądał jej powrót do cywilizacji. Mogłoby się wdawać, że po opuszczeniu buszu powrót do Szwajcarii, gdzie się wychowała, do cywilizacji, nie będzie niczym trudnym. Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że nawet powrót do tego, co znajome może wywołać szok kulturowy, i że do cywilizacji też trzeba się powoli i stopniowo przyzwyczajać, nawet jeżeli już wcześniej żyło się w wysoko rozwiniętym kraju. Sądziłam też, że skoro autorka wyrwała się z Afryki, to będzie chciała zerwać wszelkie więzi łączące ją z tym kontynentem. Tymczasem jest wręcz przeciwnie. Corinne cały czas szuka kontaktu z Afryką, myśli o kraju męża…

Książka nie jest beznadziejna. Jest umiarkowanie ciekawa, czyta się ją jako tako, ale niestety z pierwszą częścią nie ma jej co porównywać. Ma wiele wad, których nie sposób nie zauważyć i dla większości czytelników Białej Masajki będzie z pewnością rozczarowaniem. Bo o ile Biała Masajka ma w sobie „to coś” i powstała z potrzeby serca, spontanicznie (czy jak to nazwać), Żegnaj Afryko jest pozycją napisaną ewidentnie pod publiczkę. Można to zauważyć bez trudu. Ten fakt aż bije po oczach. Książka ma swoje walory, owszem, ale nie podlega dyskusji, że pisana była „na siłę”. To się po prostu wyczuwa podczas czytania, a można także wywnioskować analizując postępowanie autorki…

Podczas lektury Hofmann niejednokrotnie wzbudzała we mnie irytację swoimi poczynaniami. Nie raz i nie dwa odnosiłam wrażenie, że zachwyca się samą sobą, tym, jaka jest wspaniała, jak świetnie sobie poradziła z uporządkowaniem swojego życia, z rozpoczęciem wszystkiego od zera. Niestety, nie oszukujmy się, pani Corinne zdecydowanie najwięcej zawdzięcza w tym wypadku szczęśliwym zbiegom okoliczności, których w jej życiu od powrotu do Szwajcarii było niemało. Nie mówię, że sobie nie zawdzięcza nic, ale zdecydowanie ma kobieta po prostu „więcej szczęścia niż rozumu”. Takie jest moje zdanie.

Książka obok licznych wad ma także dobre strony. Najbardziej spodobał mi się w niej szczegółowo opisany proces powstawania Białej Masajki. Moim zdaniem, to wątek bardzo ciekawy i właściwie jedyny, który nie został potraktowany w Żegnaj Afryko po macoszemu, a tak, jak powinien. Dowiadujemy się ze szczegółami wszystkiego o powstaniu i sukcesie Białej Masajki. Od pierwszej myśli, żeby napisać książkę, do jej światowego sukcesu. Zawsze mnie to interesowało, więc jestem usatysfakcjonowana.

Żegnaj Afryko nie ma w sobie nic szczególnego, ale mimo wszystko wciąga. Jest jednakże również świadectwem tego, iż czasami autorzy powinni poprzestać na pierwszym tomie swojego dzieła, zwłaszcza jeśli okazał się on sukcesem… Nie od dziś wiadomo, że „co za dużo, to niezdrowo” oraz że „lepszy niedosyt niż przesyt”.

Książki nie polecam ani nie odradzam. Jeśli ktoś czytał Biała Masajkę i lektura obudziła w nim ciekawość co do dalszych wydarzeń, to może przeczytać. Najpierw jednak zalecam wyzbycie się wszelkich oczekiwań, co by się przypadkiem gorzko nie rozczarować. To po prostu takie lekkie czytadło. Króciutkie. W sam raz na leniwe, letnie popołudnie.

Moja ocena: 2,5/6