04/06/2021

„Wyścigi” – Joanna Chmielewska

Moje pierwsze spotkanie z prozą Joanny Chmielewskiej, przez niektórych zwanej górnolotnie Królową Polskiego Kryminału odbyło się jeszcze w czasach szkolnych. Nie wypadło wtedy najlepiej, bo nie przypasował mi humor autorki i jeszcze kilka innych rzeczy, o których dziś już nawet nie pamiętam. Tym razem, po latach, zdecydowałam się dać jej twórczości jeszcze jedną szansę za sprawą pewnego wyzwania czytelniczego, w którym biorę udział. Niestety między mną, a piórem pani Chmielewskiej ponownie nie zaiskrzyło. Zupełnie nie. Ale przejdźmy do meritum…

Joanna i jej przyjaciele są fanami wyścigów konnych, którzy z pasją grywają hazardowo obstawiając wyniki gonitw. Główna bohaterka, jako stała bywalczyni toru wyścigowego na warszawskim Służewcu pewnego dnia, przechadzając się po okolicy odnajduje w pobliżu ciało zamordowanego dżokeja. Czynnie współpracując z policją zaczyna prowadzić własne śledztwo mające na celu rozwikłanie zagadki morderstwa i rzecz jasna uchwycenie sprawcy.

Osią, otoczką, idée fixe towarzyszącą fabule jest tematyka wyścigów konnych i związanego z nimi hazardu. Intryga kryminalna? Niby jakaś jest, tylko, że nie sposób się nią cieszyć i na niej skupić (a starałam się bardzo), bo ginie ona w żargonie zapalonych koniarzy, który całkowicie zdominował i po prostu zabił tę książkę. Po prostu, co za dużo to nie zdrowo. Autorka chyba nie zna tego powiedzenia.

Pierwszą rzeczą i właściwie jedyną, która rzuca się w oczy w Wyścigach jest ogromna wiedza autorki na ten temat wyścigów konnych właśnie. Jak udało mi się dowiedzieć, było to – nomen omen – konik Chmielewskiej. Rozumiem pasję, chęć popisania się wiedzą i oddania klimatu towarzyszącego wyścigom, ale na litość boską! We wszystkim trzeba znać umiar! Triple, kwinty, ściany, zamykanie trójkątów… Poległam w przedbiegach, nic z tego nie rozumiejąc, tymczasem tylko o tym jest przez całą książkę, a intryga kryminalna ledwo majaczy gdzieś w tle i z trudem przedziera się do umysłu czytelnika przez hałdy fachowej terminologii. Wprawdzie gdzieś na początku autorka tłumaczy niby wszystkie te terminy i skomplikowane zasady, ale wszystkie te wyjaśnienia uleciały mi z głowy już parę stron dalej. Przez jakiś czas naiwnie wierzyłam, że jakoś to ogarnę. Nic z tego.

Przez nadmiar wstawek wyścigowych książkę czytało się niesamowicie opornie. Szło mi to „jak krew z nosa”. Nie dość, że odwracały uwagę od intrygi kryminalnej, to po prostu męczyły. Równie dobrze mogłabym tę książkę czytać w obcym języku. Wynudziłam się podczas lektury i zmuszałam, by doczytać ją do końca. Udało mi się tego dokonać, co poczytuję za dowód na posiadanie ukrytych skłonności masochistycznych.

Bohaterowie niby barwni i ciekawi, ale ulatują z pamięci równie szybko jak cała reszta i również giną w wyścigowym żargonie.

W mojej ocenie Wyścigi to tak naprawdę książka poświęcona pasji i emocjom związanym z obstawianiem wyników wyścigów konnych. Nic więcej. Zmęczyła mnie ona i wynudziła śmiertelnie. Ponadto nie odpowiadał mi styl dowcipu autorki i cały czarny humor.

Zdecydowanie nie jestem targetem dla tej książki i mam wrażenie, że niewielu znajdzie się takich, którzy nim będą. Chmielewskiej już podziękuję. Definitywnie i bez żalu. W tym wypadku do dwóch razy sztuka. Ciąg dalszy nie nastąpi.

Moja ocena: 1/6

Książkę zgłaszam do wyzwania Trójka e-pik

01/08/2020

„Poczekajka” – Katarzyna Michalak

Książki Katarzyny Michalak cieszą się dużą popularnością. Wzbudzają jednak również sporo kontrowersji na przeróżnych grupach dyskusyjnych poświęconych literaturze i czytelnictwu. Jedni je uwielbiają, inni wprost przeciwnie, nie szczędząc pod adresem autorki i jej twórczości gorzkich słów. Mając chęć przeczytać tym razem coś lekkiego i niewymagającego, sięgnęłam po Poczekajkę. Wreszcie nadarzyła się okazja, by wyrobić sobie własne zdanie o piórze pani Michalak.

Główną bohaterką książki jest Patrycja – dwudziestokilkuletnia weterynarz z Warszawy. Pewnego dnia postanawia spakować manatki i przenosi się na małą wieś na Zamojszczyźnie – totalne zadupie, gdzie „diabeł mówi dobranoc”. Tam dość szybko znajduje pracę w pobliskim ogrodzie zoologicznym i osiada na dłużej, postanawiając przy tym, wyczekiwać na swojego wyśnionego księcia na białym koniu.

Sięgając po Poczekajkę nastawiłam się na czytadło. Naprawdę nie oczekiwałam wiele. Chciałam by było lekko, przyjemnie i… W zasadzie tyle. Jak się okazuje, oczekiwałam w tym wypadku zbyt wiele. Lekko było – owszem. Przyjemnie – niestety nie. Było za to idiotycznie. Z tej powieści wieje głupotą. Ale przejdźmy do meritum.

Cała książka mnie niesamowicie irytowała, a już najbardziej główna bohaterka. Niby to dorosła, wykształcona kobieta, a wykreowana została na wybitnie uwstecznioną, naiwną, słodką idiotkę o nieprawdopodobnie wąskich horyzontach myślowych. Jest szalenie infantylna w swoich wypowiedziach i zachowaniu. Na mnie sprawiała wrażenie rozkapryszonej, głupiutkiej nastolatki. No bo, jaki normalny, wykształcony człowiek, po wyższych studiach, rzuca wszystko, na czele z dobrą posadą w stolicy i wyjeżdża na wieś zabitą dechami tylko dlatego, że miał jakąś wizję i wahadełko tak kazało? Dramat!

Na osobną uwagę zasługuje wątek profesji Patrycji. O opiece nad zwierzętami w zoo sama wiem stosunkowo niewiele, ale wystarczająco, by czytając o poczynaniach młodej pani weterynarz i jej podejściu do żywego inwentarza wielokrotnie złapać się za głowę. Już pomijam kwestię adekwatności konkretnych zabiegów, jako takich. Ten wątek zostawię bardziej obeznanym w temacie. Dla mnie samo podejście głównej bohaterki do jej pacjentów woła o pomstę do nieba. Jestem tym zniesmaczona, a moje zniesmaczenie potęguje fakt, że autorka jest weterynarzem z wykształcenia. Jeśli jej wiedza i podejście są tożsame z tą, którą prezentuje Patrycja, to Boże uchowaj od takiego weterynarza!

Ponieważ główna bohaterka przeprowadza się ze stolicy na wieś, sporo uwagi poświęcone zostaje też temu wątkowi. I tutaj moje kolejne zastrzeżenie pod adresem książki. Wieś w Poczekajce, jak i jej mieszańcy ukazani zostali w sposób bardzo stereotypowy, a wręcz krzywdzący. Niemal wszyscy nowi sąsiedzi Patrycji to osoby prymitywne, ograniczone, niemające pojęcia o życiu i świecie.

Nie podobał mi się również humor. Miało być zabawnie, ale nie jest. Wszystkie niby humorystyczne wstawki są wymuszone. Autorka ewidentnie sili się na śmieszność, ale niestety kompletnie jej to nie wychodzi. Z miejsca wyczuwa się sztuczność tych dowcipów, a to sprawia, że nie tylko nie bawią one czytelnika, ale wręcz irytują i doprowadzają do szału. Cały ten humor pozostawia, bowiem wiele do życzenia nie tylko pod względem jakościowym, ale też ilościowym. Jest go po prostu za dużo. Michalak miała ewidentnie problem ze znalezieniem umiaru i wyważeniem między scenami poważnymi i zabawnymi. Skutkiem tego zamiast dowcipu i subtelnej ironii mamy tu wręcz groteskę. Naprawdę kiepsko to wyszło.

Język powieści jest iście młodzieżowy, co w połączeniu z infantylizmem głównej bohaterki sprawia, że zastanawiam się, do jakiej grupy docelowej właściwie jest adresowana ta powieść. Jeśli do dorosłych kobiet, to chyba tylko tych (z góry przepraszam wszystkie zagorzałe wielbicielki prozy pani Michalak), o niskim ilorazie inteligencji. Bardziej bym raczej obstawiała nastoletnie dziewczęta, które nie całkiem jeszcze wyrosły z wiary w alternatywne, magiczne światy i wciąż skrycie marzą o księciu na białym koniu.

Styl także pozostawia wiele do życzenia. Przywodzi na myśl pierwsze młodzieńcze opowiadania pisane „na kolanie”. Przede wszystkim jest bardzo chaotyczny, denerwujący i ewidentnie niewypracowany. Fabuła jest przegadana. Mnóstwo momentów jest zwyczajnie naciąganych, a wątków zbędnych. Widać tu brak większego zamysłu autorskiego, a nawet ogólnej koncepcji jak to wszystko ogarnąć. Ot, choćby tytuły rozdziałów są strasznie długie. Nawet w formie zdań wielokrotnie złożonych. Koszmarek.

Książki nie polecam. To czytadło i zasadniczo na to byłam nastawiona od samego początku. Problem w tym, że jest czytadłem wyjątkowo niskich lotów i nawet jak na tę kategorię prezentuje się niezwykle marnie. Osobiście oczekuję, że nawet lekkie i niezobowiązujące książki będą prezentowały pewien poziom. I to wcale nie chodzi o nie wiadomo, co. Wystarczy, by nie były durne i nie raziły zanadto językiem czy stylem. Poczekajka moich oczekiwań niestety nie spełniła. Wiem, co prawda, że to jedna z pierwszych książek autorki, wydana w 2008 roku, ale nawet jak na debiut jest po prostu marna. Pozostaje mi mieć nadzieję, że po latach autorka się poprawiła, ale sprawdzać tego nie mam zamiaru.

Moja ocena: 1/6

Książkę zgłaszam do wyzwania Zatytułuj się 4

19/07/2020

„Syreny” – Anna Langner

Rzadko sięgam po prozę współczesnych polskich autorek. Ale czasem się zdarza. W ogóle literaturę stricte kobiecą czytuję rzadko. Od czasu do czasu – w kategorii tak zwanego „odmóżdżacza”, zapychacza czasu, kiedy mam ochotę poczytać, ale potrzeba mi czegoś lżejszego: lektury nieskomplikowanej, niewymagającej ode mnie jako czytelnika. Prostej, nawet banalnej. Toteż Syreny wydawały mi się idealną okazją na przetrwanie kilku ciężkich, chorobowych dni, naznaczonych trawiącą mnie gorączką oraz ogólnie fatalnym samopoczuciem, niesprzyjających wytężaniu szarych komórek. No i miałam okazję poznać twórczość kolejnej polskiej autorki.

No więc przeczytałam. Rzekomo ciepłą i lekką opowieść na lato o przyjaźni i miłości; (tak gdzieś o niej wyczytałam). Yyyy… Serio? Jeśli to miał być żart, to wyjątkowo kiepski. Długo, oj długo nie otrząsnę się z szoku jaki przeżyłam. Nie mogę pojąć jak ktoś może to coś czytać, polecać, a nawet się tym zachwycać. I to nie chodzi o kwestię samego podobania się, bo ja naprawdę rozumiem, że gusta są różne i nie mam problemu z zaakceptowaniem tych, które są skrajnie odmienne od moich. Tutaj chodzi o wysoką szkodliwość społeczną Syren, jaką dostrzegam i jaka wprawiła mnie pierwotnie w osłupienie i niedowierzanie, a finalnie wywołała oburzenie i przerażenie.

Książka na portalach literackich zbiera generalnie wysokie oceny i dobre opinie, więc, jak dla mnie, wyjścia są dwa: albo stoją za tym pieniądze i wyjątkowy marketingowiec, który sprzedałby za miliony nawet powietrze w słoiku (to dla wydawcy chyba akurat dobrze, ale dla czytelnika niekoniecznie), albo społeczeństwo polskie nam idiocieje od siedzenia w domu i czyta „po łebkach” skupiając się na, może i rozrywkowej treści, ale kompletnie nie biorąc pod uwagę ogólnego przekazu, jaki ta pozycja ze sobą niesie… A przekaz ten jest w mojej ocenie głęboko szkodliwy.

Ale dlaczego uważam, że proza autorki (no może nie cała, ale Syren tyczy się to ewidentnie), jest taka szkodliwa społecznie? Żeby nie być gołosłowną i nie wyjść na nadąsaną hejterkę, oto – w telegraficznym skrócie moje zastrzeżenia. Ale najpierw, mała uwaga dla osób zapatrzonych w książki tej „pisarki” jak w obrazek oraz tych, którzy chcieliby jednak wyrobić sobie własne zdanie o jej „tfurczości”: mogą pojawić się delikatne spoilery.

Główna bohaterka to młodziutka, naiwna, niby dobrze ułożona dziewczyna. Jednak poziomem inteligencji, nie przekracza w mojej ocenie osoby mającej około lat dwunastu. Powyższe wnioskuję na podstawie sposobu wypowiedzi i myślenia, w oparciu o wiedzę z zakresu psychologii rozwojowej, którą posiadam – dzięki studiom pedagogicznym – w niemałym zakresie. Tymczasem Majka – bo tak pannica ma na imię – ukończyła już trzeci rok studiów. I to nie byle jakich, bo dziennikarskich, a to kierunek raczej wymagający. Choć na co dzień mieszka w Warszawie, wakacje spędza rokrocznie u wujostwa, w małej nadmorskiej miejscowości, dorabiając sobie w prowadzonej przez wujka lodziarni.

Już pierwszego dnia po przyjeździe panienka zostaje werbalnie zaatakowana przez nieznośnych, nowobogackich turystów, którym zwraca uwagę na zaśmiecanie lasu. Najpierw jest obiektem drwin i ogólnego śmiechu, a na koniec słyszy na swój temat jeszcze komentarze o podtekście seksualnym. Jest tym niby wkurzona, ale i zachwycona do tego stopnia, że zastanawiam się jakim cudem nie dostała orgazmu na miejscu. Będę to pytanie zadawać sobie zniesmaczona jeszcze kilkukrotnie podczas lektury. A może nawet kilkunastokrotnie.

W ten sposób docieramy do pierwszego z kilku zatrważających morałów tej książki, który przewijał się będzie konsekwentnie przez całą lekturę i mniej lub bardziej ostentacyjnie wybrzmiewał z jej kart non stop. Morał ten brzmi następująco: agresja werbalna o podtekście seksualnym jest dla kobiety seksi, nawet jeśli ją to wkurza. Morał drugi? Im bardziej kobieta się od faceta opędza, tym bardziej chce, żeby w rzeczywistości ten ją przeleciał, a na pewno ma „motyle w podbrzuszu”. No i morał trzeci – najbardziej chyba wstrząsający jak dla mnie. Puszczalstwo za pieniądze jest fajne i nie jest puszczalstwem, jeśli, jako kobieta, od początku stawiasz sprawę jasno i pozostawiasz sobie wolność wyboru w kwestiach tego, czy ostatecznie dasz się kolesiowi wyruchać, czy nie i (o ile do tego dojdzie), to oczywiście na twoich zasadach…

Ta powieść mnie szokuje i przeraża. I to nie chodzi o podobanie się, tylko o szkodliwość społeczną takiego przekazu jaki z książki się wylewa. Adresowana jest ona przede wszystkim – mam wrażenie – do młodych dorosłych. Po przeczytaniu jej rozumiem już, dlaczego tyle młodych kobiet pozwala sobie na agresję werbalną o podtekście seksualnym, uważając, że tak być musi i, że to normalne. Stało się dla mnie jasne, dlaczego gro młodych dziewczyn wierzy w to, że bez obleśnych komentarzy (nawet jeśli nie zawsze są im one w smak) nie ma podrywu… I, że nie można na takowe nic powiedzieć, bo jeszcze cię wezmą za „sztywniarę”… Dramat!

Jeśli młode wchodzące w dorosłość dziewczyny i ledwie dorosłe kobiety czytają z wypiekami na twarzy takie książki, jak Syreny, to nie dziwię się, że w którymś momencie wyrabiają w sobie przekonanie, że bycie traktowaną przez mężczyzn wyłącznie jako obiekt seksualny i nic więcej, jest dla nich szczytem afirmacji ich kobiecości… I nie dziwię się, że taki stan rzeczy jest postrzegany jako coraz bardziej normalny, także przez same kobiety, skoro publikuje się książki pokroju Syren, stanowiące wyraźną gloryfikację puszczalstwa i szeroko pojętego sponsoringu, okrzykując je przy tym bestsellerami! Bo, wiecie co? Sponsoring, to w ogóle jest the best! I jak umiesz sobie „ogarnąć” gościa, który chce ci płacić za towarzystwo, to jesteś równa i mega zaradna babka! I na pewno wszyscy ci zazdroszczą, bo to znaczy, że jesteś kimś!

O tempora! O mores! Jestem tą książką zdruzgotana, zniesmaczona, wstrząśnięta i przerażona… Całym sercem nie polecam. Anna Langner Syrenami udowodniła, że pisać każdy może, ale nie każdy powinien.

Moja ocena: 1/6

14/06/2020

„Nostalgia anioła” – Alice Sebold

Susie Salmon – tytułowy anioł – to dziewczynka, która w wieku czternastu lat została brutalnie zgwałcona i zamordowana przez mężczyznę z sąsiedztwa. Gdy ją poznajemy, jest już w niebie i obserwuje stamtąd toczące się dalej na ziemi życie, a w szczególności swoich pogrążonych w rozpaczy bliskich. Przygląda się także poczynaniom policji, która wciąż, bez efektów próbuje odnaleźć jej ciało skrupulatnie ukryte przez oprawcę.

Gdy tylko przeczytałam o Nostalgii anioła, od razu wiedziałam, że chcę ją przeczytać. Kiedyś już czytałam Szczęściarę (zobacz) tej samej autorki i byłam ogromnie ciekawa, jak wyjdzie jej taka powieść. W obu książkach poruszana jest tematyka gwałtu, ale tamta jest autobiograficzną relacją autorki, która rzeczywiście, u progu dorosłości została brutalnie zgwałcona; opowiada o jej traumie i walce przed wymiarem sprawiedliwości o ukaranie winnego. Ta natomiast, jest od początku do końca powieścią. Spodziewałam się, że okaże się książką, co najmniej dobrą i niestety, srogo się zawiodłam.

Choć sam pomysł na fabułę jest bardzo ciekawy, nieoczywisty i daje naprawdę szerokie pole do popisu, to nie od dziś wiadomo, że „jedna jaskółka wiosny nie czyni”. Ze strony na stronę obserwujemy, bowiem, jak potencjał drzemiący w tym pomyśle pozostaje niewykorzystany i w efekcie zmarnowany. Przykro na to patrzeć.

Powieść jest nudna jak flaki z olejem. Od początku do końca brakuje w niej tempa. Akcja wlecze się mozolnie, jakby chciała i nie mogła. Do tego wiele jest w książce momentów, z mojego punktu widzenia, zupełnie zbędnych, w żaden sposób nieuzasadnionych fabularnie. Choć sama w sobie jest króciutka, to ma się wrażenie, że i tak o wiele za długa. Do tego narracja jest strasznie chaotyczna, nieuporządkowana i sprawia wrażenie w ogóle nieprzemyślanej, co tylko potęgowało we mnie poczucie zmęczenia lekturą.

Męczyły mnie także infantylizm i kompletnie irracjonalne zachowanie główniej bohaterki. Ok. Rozumiem, że narratorką powieści jest czternastoletnia dziewczynka, więc nie należy też spodziewać się po niej języka i zachowań bóg wie jak dojrzałych, ale na litość boską! To, co tutaj zaserwowano, to naprawdę tragedia. Najchętniej w tym miejscu podałabym konkretny przykład, ale byłby to dość duży spoiler, więc tego nie zrobię.

Niezwykle przytłaczający był dla mnie również ładunek emocjonalny, jaki niesie ze sobą przedstawiona historia. Szkoda tylko, że uczucia wylewające się z kart książki były równie chaotyczne i mętnie przedstawione jak cała reszta. Tych emocji jest za dużo i nie są należycie wpisane w fabułę. Czytelnik zostaje nimi po prostu nagle zalany i nie bardzo wie, co ma z nimi zrobić i z czym one się do końca wiążą.

Chciałabym powiedzieć też coś jeszcze o zaletach powieści, ale jest to dla mnie dość kłopotliwe. Dostrzegam dwa elementy, o których warto wspomnieć, ale mam wrażenie, że nazwanie ich zaletami, biorąc pod uwagę całokształt, to zbyt szumnie powiedziane. Te elementy nie tyle są wartością dodatnią książki, co jedyną nie budzącą zastrzeżeń. Są to: po pierwsze – opis zbrodni – bardzo plastyczny, szczegółowy, po prostu mocny; a po drugie – sposób przedstawienia różnorodności postaw zajmowanych wobec tragedii i sposobów radzenia sobie z nową sytuacją, ukazany na przykładzie krewnych Susie.

Zakończenie? Cóż. Tutaj też jedno wielkie rozczarowanie, jak dla mnie. Ale nie mam już chęci się nad tym rozwodzić. Nostalgii anioła po prostu szczerze nie polecam. Mam wrażenie, że to takie trochę tanie i wyjątkowo niskich lotów powieścidło dla nastolatek z trudnym tematem. Jestem tą książką zmęczona i podwójnie rozczarowana – podwójnie, bo raz, że jest tak kiepska, a dwa że po autorce, która sama niegdyś przeżyła gwałt i potrafiła o swoich przeżyciach opowiedzieć w naprawdę przejmujący, a jednocześnie zgrabny sposób na kartach Szczęściary, nie spodziewałam się tak spektakularnego zmarnowania potencjału fabularnego.

Na podstawie Nostalgii anioła nakręcono też film o tym samym tytule, (reż. Peter Jackson), którego również nie polecam. W moim odczuciu jest on tak samo mdły, nudny i ogólnie kiepski, jak jego literacki pierwowzór.

Moja ocena: 1/6

05/01/2014

„Czerwony królik” – Tom Clancy

czerwonykrolikO zamachu, który miał miejsce trzynastego maja tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego roku w Rzymie, słyszał chyba każdy. Zginąć miał wtedy papież Jan Paweł II. Cudem uniknął śmierci. Choć od tamtego feralnego wydarzenia minęło już przeszło trzydzieści lat, a ten, który strzelał został ukarany, do dziś na wiele pytań dotyczących tego, co się wówczas stało nie znamy stuprocentowo pewnej odpowiedzi. Wciąż wiele jest teorii spiskowych i rożnych spekulacji na ten temat.

Tom Clancy w sensacyjnej powieści zatytułowanej Czerwony królik przedstawia właśnie jedną z wielu hipotez na temat przyczyn, przygotowań i sposobu przeprowadzenia zamachu na polskiego papieża. Lata osiemdziesiąte były okresem, gdy władzę w Polsce sprawowali komuniści. Karol Wojtyła dla ówczesnych rządzących był specyficznym zagrożeniem, trudnym do pokonania przeciwnikiem. Nie dość, że nie zgadzał się z polityką komunistów, to jeszcze miał odwagę i czelność mówić o tym głośno. Pewnego dnia bohater Czerwonego królika, Jack Ryan – oficer amerykańskiego wywiadu przebywający w Moskwie – otrzymał poufną wiadomość, z której wynikało, iż przedstawiciele władz ZSRR noszą się z zamiarem „uciszenia” głowy Kościoła raz na zawsze. Nie są jednak znane żadne bliższe szczegóły.

Sięgnęłam po Czerwonego królika, bo miałam akurat ochotę na przeczytanie jakiejś sensacji, a o autorze słyszałam wiele pochlebnych głosów. Liczyłam na zapierającą dech w piersiach akcję, przemyślaną fabułę, napięcie, dreszczyk emocji, ciekawą teorię spiskową. Co dostałam? Nic z tego, na co liczyłam.

Książka jest niewiarygodnie nudna. To przede wszystkim. Liczy ponad pięćset stron, podczas gdy wszystko, co zostało w niej ujęte, zmieściłoby się na stu. Przez cały czas nic się nie dzieje. Nie ma praktycznie żadnej konkretnej akcji. Bohaterowie są statyczni i bezbarwni, kompletnie niedopracowani. Około trzy czwarte książki stanowi zapis luźnych rozmów, które prowadzą oni między sobą. Tematyka tych konwersacji nie ma jednak żadnego z związku z fabułą. Głównie są to pogawędki o sporcie, pogodzie i innych równie „ważnych” kwestiach tego typu. Po prostu koszmar! Podczas lektury, kolokwialnie mówiąc, szlag mnie trafiał. Nawet na moment akcja nie przyspieszała i nie stawała się ciekawsza. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek wcześniej miałam w rękach powieść sensacyjną, której fabuła byłaby do tego stopnia nudna.

Na dokładkę Czerwony królik jest pozycją potwornie tendencyjną, schematyczną i przewidywalną. Wszystko jest tu oczywiste na pierwszy rzut oka. Żadnego elementu zaskoczenia. Widać, że autor pisał na siłę, nie mając zupełnie weny i planu, jak to wszystko powinno wyglądać. Non stop mowa o tym samym. Żadnego urozmaicenia fabuły, podkręcenia tempa akcji. Nic.

Sam wątek zamachu na Jana Pawła II jest na tych przeszło pięciuset stronach potraktowany po macoszemu, choć teoretycznie powinien stanowić oś fabuły. Na teorii się jednak skończyło. Najpierw na ten temat znajdziemy ledwie kilka zdań, później długo, długo nic, aż w pewnym momencie – ni z gruszki, ni z pietruszki – dochodzi do zamachu. Świetnie. Tyle że z akcji nie wynika to w żaden sposób. Całkowicie brak jakiegokolwiek związku przyczynowo-skutkowego.

Idąc dalej, zauważyć trzeba, że ta powieść to hołd złożony stereotypom. Miałam wrażenie, że na ich propagowaniu, a niekiedy wręcz gloryfikowaniu skupia się autor. Dlaczego? Otóż podczas lektury nieustannie maluje nam się przed oczami obraz Rosjan, którzy zło mają we krwi dlatego, że są Rosjanami i Amerykanów, którzy są cudowni i wspaniali oraz wszystko robią zawsze najlepiej właśnie dlatego, że są Amerykanami. Momentami zastanawiałam się, czy Clancy nie napisał tej książki tylko po to, aby wyładować swoją niechęć do Rosjan i podkreślić swoją, jako Amerykanina, wyższość nad nimi. Nie wiem, ale trochę na to wygląda.

Czerwonym króliku autor starał się opisać państwo totalitarne. Przybliżyć jego ustrój, zasady i sposób funkcjonowania. I mógłby to nawet być całkiem spory atut. Ale niestety nie jest. Pod kątem samych informacji opis jest wprawdzie bardzo rzetelny i szczegółowy, ale równie nudny, rozwleczony i nieskładny jak cała książka. Choć ta nieskładność nie musi być wcale winą autora, może wynikać z niedostatecznych kompetencji językowych tłumacza (Jan Kraśko). Nie wiem, jak jest, bo nie porównywałam przekładu z oryginałem. Faktem pozostaje jednak, że czyta się to ciężko.

Czerwonego królika oczywiście nie polecam. To fiasko na całej linii. Chciałam znaleźć w tej powieści jakieś plusy. Próbowałam. Niestety okazało się to niemożliwe, bo zwyczajnie ich nie ma. Czas spędzony z nią uważam za stracony.

Moja ocena: 1/6