07/09/2020

„Przypowieści piękne brata Jakuba” – Zbigniew Jarek

Książka Zbigniewa Jarka, to mała, niepozorna broszurka zawierająca w sobie czterdzieści cztery króciutkie przypowieści filozoficzne, które nakierowują uwagę czytelnika na to, co w życiu naprawdę ważne. Każda traktuje o czymś innym, równie ważnym i istotnym. Mowa w nich o uniwersalnych wartościach, Bogu, relacjach międzyludzkich, stosunku do siebie i świata.

Przypowieści piękne brata Jakuba można traktować, jako książkę religijną, ale jest ona w swojej wymowie na tyle uniwersalna, że moim zdaniem będzie lekturą idealną dla każdego wierzącego człowieka, bez względu na wyznawaną przezeń religię, czy sposób postrzegania świata, jak i dla ateisty.

Jak już wspomniałam, objętościowo jest to lektura niewielka. Przeczytanie całości zajęło mi niewiele ponad pół godziny. Ale tu nie o ilość chodzi, a o jakość. Każda z przypowieści zajmuje mniej więcej jedną stronę formatu A5. Każda inspiruje również do przemyśleń; ważnych i głębokich, które gdyby je spisywać po każdej przypowieści z osobna, utworzyłyby tomiszcze daleko większe i całkiem opasłe. Każda z przypowieści to ziarenko, które autor rzuca na glebę naszej czytelniczej duszy i umysłu. Czy to ziarno zakiełkuje i jak obfity wyda w nas plon, to zależy już tylko od nas.

Tekst Przypowieści pięknych brata Jakuba przyswoiłam w niespełna godzinę. Przesłanie będę przyswajać wiele dni, jeśli nie tygodni. Wiem, że jest to książka, do której będę wracać. Z przyjemnością, otwartością i ciekawością tego, co tym razem dzięki niej odkryję. Bo nie jest to książka na raz. To książka, którą należy sobie dawkować. Zaznajamiać się z nią powoli, niespiesznie, smakując i rozważając każde słowo. Styl jest prosty i niewyszukany, ale w tej prostocie tkwi nieprawdopodobna siła przekazu. Dlatego teraz dopiero zacznie się dla mnie prawdziwa lektura tej książki. Zamierzam ją, bowiem przeczytać jeszcze (nie jeden) raz. Tym razem ograniczając się do jednej przypowiastki dziennie. Jestem pewna, że to książka z gatunku tych, w których z każdą lekturą odkrywa się coś nowego, a takie bardzo sobie cenię. Zajmują one szczególne miejsce w mojej biblioteczce i sercu.

Moim zdaniem publikacja Zbigniewa Jarka jest godna polecenia nie tylko zwykłemu czytelnikowi, ale również psychologom, pedagogom, katechetom i terapeutom. Poszczególne, zawarte w niej przypowieści znakomicie nadadzą się do zilustrowania zagadnień omawianych przez nich z uczniami w ramach katechezy, czy pacjentami w ramach zajęć terapeutycznych. To czterdzieści cztery niemal gotowe scenariusze na biblioterapię.

Moja ocena: 6/6

Za możliwość poznania książki serdecznie dziękuję autorowi.

20/08/2020

„Błękitni” – Maria Rodziewiczówna

Lubię czasem sięgnąć po wiekowe już lektury. Tym razem mój wybór padł na pozytywistyczną powieść Marii Rodziewiczówny Błękitni. Jest to króciutki utwór, ale obfituje w wiele motywów i wątków. Gatunkowo zaliczany jest do romansu, choć moim zdaniem to przede wszystkim powieść społeczno-obyczajowa, choć owszem, wątek romansowy się pojawia.

Przenosimy się do Holszy – majątku arystokratycznego rodu Holszańskich. Na jego czele stoi stara, despotyczna księżna. Matka dwóch synów. Starszy – dotychczasowy pan na Holszy, niedawno zginął. Toteż do kraju, po latach wygnania, wraca młodszy – Lew Holszański, by przejąć schedę po zmarłym bracie. Jego matka ma nadzieję, że będzie mogła kierować jego życiem, jak jej się podoba. Niestety. Młody dziedzic nie podda się tak łatwo i będzie uparcie kroczył własną drogą. Przyjdzie mu stoczyć walkę o miłość i szczęście z rodziną, konwenansami, uprzedzeniami społecznymi i samym sobą. Czy wyjdzie z tej walki zwycięsko?

Maria Rodziewiczówna to pozytywistyczna pisarka. Była wielką społecznicą i jak wielu jej współczesnych w życiu i twórczości propagowała popularne wówczas idee pracy u podstaw i społecznego zaangażowania jednostki. Idee te dochodzą do głosu również w Błękitnych. Fabuła staje się pretekstem do ukazania wzrostu i rozwoju gospodarstw, czy pochylenia się nad nierównościami społecznymi. Jest tu też kładziony mocny nacisk na filantropię i działalność charytatywną. Ot – typowo pozytywistyczne klimaty. Autorka również bardzo dobrze ukazała w powieści zepsucie arystokracji; ich nadęcie, ignorancję, hipokryzję i patologiczny wręcz hedonizm. Wiarygodnie przedstawiła też obraz ówczesnego ziemiaństwa.

Błękitni to powieść dość przewidywalna, ale mimo to nienudna. Początek, co prawda był dość monotonny i ciężko było mi połapać się w postaciach oraz rozszyfrować, kto jest, kim, bo każdego tytułowano „książę” lub „księżna”. Jednak, kiedy już się połapałam i wczytałam, nie mogłam się oderwać.

Obok propagowania pozytywistycznych Rodziewiczówna pochyla się nad problemami takimi jak nieuchronność ludzkiego losu, mezalians, walka dobra ze złem, prawo człowieka do szczęścia, walka z konwenansami w imię wyższych wartości… Naprawdę dużo tutaj motywów i wątków, które przykuwają uwagę, wciągają w świat przedstawiony i czynią fabułę ciekawą, pomimo jej przewidywalności i schematyczności.

Wreszcie jest tu także bardzo ciekawie poprowadzony wątek przemiany głównego bohatera. Są też rodowe tajemnice, które razem z głównych bohaterem czytelnik odkrywa krok po kroku, dowiadując się, co rusz czegoś nowego, co całkowicie zmienia dotychczasowy obraz sytuacji.

Chociaż nie byłam ani razu zaskoczona rozwojem wydarzeń, książkę czytało mi się naprawdę dobrze. Ta lektura to był miło, a czasami nawet zabawnie spędzony czas, bo mimo wielu poważnych tematów i dramatycznych scen, momentami nie brak w niej również szczypty humoru.

Błękitni to powieść, która dziś już trochę trąci myszką, ale mimo to jest ciekawa i godna uwagi. Krótki, poczciwy, niczego sobie klasyk.

Moja ocena: 3,5/6

Książkę zgłaszam do wyzwań Zatytułuj się 4 oraz Trójka e-pik

01/08/2020

„Poczekajka” – Katarzyna Michalak

Książki Katarzyny Michalak cieszą się dużą popularnością. Wzbudzają jednak również sporo kontrowersji na przeróżnych grupach dyskusyjnych poświęconych literaturze i czytelnictwu. Jedni je uwielbiają, inni wprost przeciwnie, nie szczędząc pod adresem autorki i jej twórczości gorzkich słów. Mając chęć przeczytać tym razem coś lekkiego i niewymagającego, sięgnęłam po Poczekajkę. Wreszcie nadarzyła się okazja, by wyrobić sobie własne zdanie o piórze pani Michalak.

Główną bohaterką książki jest Patrycja – dwudziestokilkuletnia weterynarz z Warszawy. Pewnego dnia postanawia spakować manatki i przenosi się na małą wieś na Zamojszczyźnie – totalne zadupie, gdzie „diabeł mówi dobranoc”. Tam dość szybko znajduje pracę w pobliskim ogrodzie zoologicznym i osiada na dłużej, postanawiając przy tym, wyczekiwać na swojego wyśnionego księcia na białym koniu.

Sięgając po Poczekajkę nastawiłam się na czytadło. Naprawdę nie oczekiwałam wiele. Chciałam by było lekko, przyjemnie i… W zasadzie tyle. Jak się okazuje, oczekiwałam w tym wypadku zbyt wiele. Lekko było – owszem. Przyjemnie – niestety nie. Było za to idiotycznie. Z tej powieści wieje głupotą. Ale przejdźmy do meritum.

Cała książka mnie niesamowicie irytowała, a już najbardziej główna bohaterka. Niby to dorosła, wykształcona kobieta, a wykreowana została na wybitnie uwstecznioną, naiwną, słodką idiotkę o nieprawdopodobnie wąskich horyzontach myślowych. Jest szalenie infantylna w swoich wypowiedziach i zachowaniu. Na mnie sprawiała wrażenie rozkapryszonej, głupiutkiej nastolatki. No bo, jaki normalny, wykształcony człowiek, po wyższych studiach, rzuca wszystko, na czele z dobrą posadą w stolicy i wyjeżdża na wieś zabitą dechami tylko dlatego, że miał jakąś wizję i wahadełko tak kazało? Dramat!

Na osobną uwagę zasługuje wątek profesji Patrycji. O opiece nad zwierzętami w zoo sama wiem stosunkowo niewiele, ale wystarczająco, by czytając o poczynaniach młodej pani weterynarz i jej podejściu do żywego inwentarza wielokrotnie złapać się za głowę. Już pomijam kwestię adekwatności konkretnych zabiegów, jako takich. Ten wątek zostawię bardziej obeznanym w temacie. Dla mnie samo podejście głównej bohaterki do jej pacjentów woła o pomstę do nieba. Jestem tym zniesmaczona, a moje zniesmaczenie potęguje fakt, że autorka jest weterynarzem z wykształcenia. Jeśli jej wiedza i podejście są tożsame z tą, którą prezentuje Patrycja, to Boże uchowaj od takiego weterynarza!

Ponieważ główna bohaterka przeprowadza się ze stolicy na wieś, sporo uwagi poświęcone zostaje też temu wątkowi. I tutaj moje kolejne zastrzeżenie pod adresem książki. Wieś w Poczekajce, jak i jej mieszańcy ukazani zostali w sposób bardzo stereotypowy, a wręcz krzywdzący. Niemal wszyscy nowi sąsiedzi Patrycji to osoby prymitywne, ograniczone, niemające pojęcia o życiu i świecie.

Nie podobał mi się również humor. Miało być zabawnie, ale nie jest. Wszystkie niby humorystyczne wstawki są wymuszone. Autorka ewidentnie sili się na śmieszność, ale niestety kompletnie jej to nie wychodzi. Z miejsca wyczuwa się sztuczność tych dowcipów, a to sprawia, że nie tylko nie bawią one czytelnika, ale wręcz irytują i doprowadzają do szału. Cały ten humor pozostawia, bowiem wiele do życzenia nie tylko pod względem jakościowym, ale też ilościowym. Jest go po prostu za dużo. Michalak miała ewidentnie problem ze znalezieniem umiaru i wyważeniem między scenami poważnymi i zabawnymi. Skutkiem tego zamiast dowcipu i subtelnej ironii mamy tu wręcz groteskę. Naprawdę kiepsko to wyszło.

Język powieści jest iście młodzieżowy, co w połączeniu z infantylizmem głównej bohaterki sprawia, że zastanawiam się, do jakiej grupy docelowej właściwie jest adresowana ta powieść. Jeśli do dorosłych kobiet, to chyba tylko tych (z góry przepraszam wszystkie zagorzałe wielbicielki prozy pani Michalak), o niskim ilorazie inteligencji. Bardziej bym raczej obstawiała nastoletnie dziewczęta, które nie całkiem jeszcze wyrosły z wiary w alternatywne, magiczne światy i wciąż skrycie marzą o księciu na białym koniu.

Styl także pozostawia wiele do życzenia. Przywodzi na myśl pierwsze młodzieńcze opowiadania pisane „na kolanie”. Przede wszystkim jest bardzo chaotyczny, denerwujący i ewidentnie niewypracowany. Fabuła jest przegadana. Mnóstwo momentów jest zwyczajnie naciąganych, a wątków zbędnych. Widać tu brak większego zamysłu autorskiego, a nawet ogólnej koncepcji jak to wszystko ogarnąć. Ot, choćby tytuły rozdziałów są strasznie długie. Nawet w formie zdań wielokrotnie złożonych. Koszmarek.

Książki nie polecam. To czytadło i zasadniczo na to byłam nastawiona od samego początku. Problem w tym, że jest czytadłem wyjątkowo niskich lotów i nawet jak na tę kategorię prezentuje się niezwykle marnie. Osobiście oczekuję, że nawet lekkie i niezobowiązujące książki będą prezentowały pewien poziom. I to wcale nie chodzi o nie wiadomo, co. Wystarczy, by nie były durne i nie raziły zanadto językiem czy stylem. Poczekajka moich oczekiwań niestety nie spełniła. Wiem, co prawda, że to jedna z pierwszych książek autorki, wydana w 2008 roku, ale nawet jak na debiut jest po prostu marna. Pozostaje mi mieć nadzieję, że po latach autorka się poprawiła, ale sprawdzać tego nie mam zamiaru.

Moja ocena: 1/6

Książkę zgłaszam do wyzwania Zatytułuj się 4

19/07/2020

„Syreny” – Anna Langner

Rzadko sięgam po prozę współczesnych polskich autorek. Ale czasem się zdarza. W ogóle literaturę stricte kobiecą czytuję rzadko. Od czasu do czasu – w kategorii tak zwanego „odmóżdżacza”, zapychacza czasu, kiedy mam ochotę poczytać, ale potrzeba mi czegoś lżejszego: lektury nieskomplikowanej, niewymagającej ode mnie jako czytelnika. Prostej, nawet banalnej. Toteż Syreny wydawały mi się idealną okazją na przetrwanie kilku ciężkich, chorobowych dni, naznaczonych trawiącą mnie gorączką oraz ogólnie fatalnym samopoczuciem, niesprzyjających wytężaniu szarych komórek. No i miałam okazję poznać twórczość kolejnej polskiej autorki.

No więc przeczytałam. Rzekomo ciepłą i lekką opowieść na lato o przyjaźni i miłości; (tak gdzieś o niej wyczytałam). Yyyy… Serio? Jeśli to miał być żart, to wyjątkowo kiepski. Długo, oj długo nie otrząsnę się z szoku jaki przeżyłam. Nie mogę pojąć jak ktoś może to coś czytać, polecać, a nawet się tym zachwycać. I to nie chodzi o kwestię samego podobania się, bo ja naprawdę rozumiem, że gusta są różne i nie mam problemu z zaakceptowaniem tych, które są skrajnie odmienne od moich. Tutaj chodzi o wysoką szkodliwość społeczną Syren, jaką dostrzegam i jaka wprawiła mnie pierwotnie w osłupienie i niedowierzanie, a finalnie wywołała oburzenie i przerażenie.

Książka na portalach literackich zbiera generalnie wysokie oceny i dobre opinie, więc, jak dla mnie, wyjścia są dwa: albo stoją za tym pieniądze i wyjątkowy marketingowiec, który sprzedałby za miliony nawet powietrze w słoiku (to dla wydawcy chyba akurat dobrze, ale dla czytelnika niekoniecznie), albo społeczeństwo polskie nam idiocieje od siedzenia w domu i czyta „po łebkach” skupiając się na, może i rozrywkowej treści, ale kompletnie nie biorąc pod uwagę ogólnego przekazu, jaki ta pozycja ze sobą niesie… A przekaz ten jest w mojej ocenie głęboko szkodliwy.

Ale dlaczego uważam, że proza autorki (no może nie cała, ale Syren tyczy się to ewidentnie), jest taka szkodliwa społecznie? Żeby nie być gołosłowną i nie wyjść na nadąsaną hejterkę, oto – w telegraficznym skrócie moje zastrzeżenia. Ale najpierw, mała uwaga dla osób zapatrzonych w książki tej „pisarki” jak w obrazek oraz tych, którzy chcieliby jednak wyrobić sobie własne zdanie o jej „tfurczości”: mogą pojawić się delikatne spoilery.

Główna bohaterka to młodziutka, naiwna, niby dobrze ułożona dziewczyna. Jednak poziomem inteligencji, nie przekracza w mojej ocenie osoby mającej około lat dwunastu. Powyższe wnioskuję na podstawie sposobu wypowiedzi i myślenia, w oparciu o wiedzę z zakresu psychologii rozwojowej, którą posiadam – dzięki studiom pedagogicznym – w niemałym zakresie. Tymczasem Majka – bo tak pannica ma na imię – ukończyła już trzeci rok studiów. I to nie byle jakich, bo dziennikarskich, a to kierunek raczej wymagający. Choć na co dzień mieszka w Warszawie, wakacje spędza rokrocznie u wujostwa, w małej nadmorskiej miejscowości, dorabiając sobie w prowadzonej przez wujka lodziarni.

Już pierwszego dnia po przyjeździe panienka zostaje werbalnie zaatakowana przez nieznośnych, nowobogackich turystów, którym zwraca uwagę na zaśmiecanie lasu. Najpierw jest obiektem drwin i ogólnego śmiechu, a na koniec słyszy na swój temat jeszcze komentarze o podtekście seksualnym. Jest tym niby wkurzona, ale i zachwycona do tego stopnia, że zastanawiam się jakim cudem nie dostała orgazmu na miejscu. Będę to pytanie zadawać sobie zniesmaczona jeszcze kilkukrotnie podczas lektury. A może nawet kilkunastokrotnie.

W ten sposób docieramy do pierwszego z kilku zatrważających morałów tej książki, który przewijał się będzie konsekwentnie przez całą lekturę i mniej lub bardziej ostentacyjnie wybrzmiewał z jej kart non stop. Morał ten brzmi następująco: agresja werbalna o podtekście seksualnym jest dla kobiety seksi, nawet jeśli ją to wkurza. Morał drugi? Im bardziej kobieta się od faceta opędza, tym bardziej chce, żeby w rzeczywistości ten ją przeleciał, a na pewno ma „motyle w podbrzuszu”. No i morał trzeci – najbardziej chyba wstrząsający jak dla mnie. Puszczalstwo za pieniądze jest fajne i nie jest puszczalstwem, jeśli, jako kobieta, od początku stawiasz sprawę jasno i pozostawiasz sobie wolność wyboru w kwestiach tego, czy ostatecznie dasz się kolesiowi wyruchać, czy nie i (o ile do tego dojdzie), to oczywiście na twoich zasadach…

Ta powieść mnie szokuje i przeraża. I to nie chodzi o podobanie się, tylko o szkodliwość społeczną takiego przekazu jaki z książki się wylewa. Adresowana jest ona przede wszystkim – mam wrażenie – do młodych dorosłych. Po przeczytaniu jej rozumiem już, dlaczego tyle młodych kobiet pozwala sobie na agresję werbalną o podtekście seksualnym, uważając, że tak być musi i, że to normalne. Stało się dla mnie jasne, dlaczego gro młodych dziewczyn wierzy w to, że bez obleśnych komentarzy (nawet jeśli nie zawsze są im one w smak) nie ma podrywu… I, że nie można na takowe nic powiedzieć, bo jeszcze cię wezmą za „sztywniarę”… Dramat!

Jeśli młode wchodzące w dorosłość dziewczyny i ledwie dorosłe kobiety czytają z wypiekami na twarzy takie książki, jak Syreny, to nie dziwię się, że w którymś momencie wyrabiają w sobie przekonanie, że bycie traktowaną przez mężczyzn wyłącznie jako obiekt seksualny i nic więcej, jest dla nich szczytem afirmacji ich kobiecości… I nie dziwię się, że taki stan rzeczy jest postrzegany jako coraz bardziej normalny, także przez same kobiety, skoro publikuje się książki pokroju Syren, stanowiące wyraźną gloryfikację puszczalstwa i szeroko pojętego sponsoringu, okrzykując je przy tym bestsellerami! Bo, wiecie co? Sponsoring, to w ogóle jest the best! I jak umiesz sobie „ogarnąć” gościa, który chce ci płacić za towarzystwo, to jesteś równa i mega zaradna babka! I na pewno wszyscy ci zazdroszczą, bo to znaczy, że jesteś kimś!

O tempora! O mores! Jestem tą książką zdruzgotana, zniesmaczona, wstrząśnięta i przerażona… Całym sercem nie polecam. Anna Langner Syrenami udowodniła, że pisać każdy może, ale nie każdy powinien.

Moja ocena: 1/6

05/07/2020

„Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej” – Sławomir Koper

Dwudziestolecie międzywojenne to epoka, która fascynowała mnie odkąd pamiętam. Zresztą był to najbogatszy chyba okres w dziejach polskiej kultury. To wtedy, po odzyskaniu przez nasz naród długo wyczekiwanej niepodległości i na chwilę przed wybuchem drugiej wojny światowej, niezwykle prężnie rozwijały się literatura, teatr, muzyka. Wtedy tworzyli jedni z najwybitniejszych polskich artystów, o których kolejne pokolenia uczyły się i uczą nadal ze szkolnych podręczników; Nałkowska, Witkacy, Bodo, Ordonówna, siostry Kossakówny, Przybyszewski i wielu innych. Nie trzeba być „specem” żeby kojarzyć te nazwiska. O nich opowiada Sławomir Koper w swojej książce Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej.

Autor wziął na warsztat nie tyle samych reprezentantów ówczesnych elit artystycznych, co całą epokę. Na kartach książki przedstawił, bowiem również konteksty historyczny i społeczno-obyczajowy, dobrze przy tym oddając niepowtarzalny klimat tamtych czasów i ogólne nastroje społeczne. Prywatne życie najgłośniejszych artystów dwudziestolecia to, zatem bez wątpienia motyw przewodni książki, ale nie jedyny.

Życie prywatne elit artystycznych w latach dwudziestych przenikało się w niektórych miejscach ze sferą publiczną. Miejscami takimi były na przykład kawiarnie literackie i kabarety, niemal nieustannie tętniące życiem. O tych bez wątpienia najsłynniejszych i najważniejszych dla polskiej kultury również sporo u Kopra przeczytamy.

Ówczesne elity artystyczne można by pod pewnymi względami śmiało przyrównać do dzisiejszych celebrytów. Sensacje, skandale, romanse, intrygi… Brzmi jakby znajomo – prawda? Dwudziestolecie międzywojenne wcale nie było wolne od podobnych afer. Ludzie zawsze interesowali się życiem swoich idoli. Ci natomiast, często – mniej lub bardziej świadomie – dostarczali opinii publicznej mnóstwo elektryzujących tematów. Koper przywołuje, więc również wybrane z nich i opisuje je.

Książkę czytało mi się bardzo szybko i z wielkim zaciekawieniem. To zbiór różnorodnych smaczków z epoki, ciekawostek i anegdotek, a także licznych fotografii – wszystkich w sepii. Uwielbiam takie klimaty. Znów – jak to już mi się nie raz wcześniej zdarzało – poczułam w sercu ukłucie żalu, że nie było mi dane żyć w tamtych czasach. Ach, jaka szkoda!

Swego czasu, w jakiejś recenzji tej książki, umieszczonej na jednym z internetowych serwisów literackich, przeczytałam, że cała ta publikacja mocno bazuje na nieco sztucznie i na siłę podkręcanej przez autora atmosferze sensacji i skandalu, mając przy tym w sobie, co nieco ze współczesnych portali plotkarskich. Ciekawa to opinia i porównanie, ale zgodzę się z nią tylko po części. Jakkolwiek samo porównanie do portali plotkarskich uważam za świetne i niebywale trafne (sama zresztą w jednym z poprzednich akapitów nawiązałam do współczesnych celebrytów), tak osobiście nie odnajduję w wywodzie autora i jego sposobie ukazania realiów światka artystycznego epoki, znamion sztuczności.

Sławomir Koper posługuje się przystępnym językiem, a cała narracja utrzymana jest w lekko gawędziarskim tonie. Przedstawione w książce informacje i omówione szerzej fakty zostały poddane dość swobodnej i subiektywnej odautorskiej selekcji. Autor ma własny punkt widzenia na pewne kwestie, jednak nie narzuca czytelnikowi swoich ocen, a jedynie snuje domysły, sprytnie wplatając je w opowieść i prowokując czytelnika do myślenia i zajęcia własnego stanowiska wobec nich.

Od początku dało się wyczuć, że Koper ma swój pomysł na to, jak to wszystko ma wyglądać i konsekwentnie realizował go aż do samego końca. Na przykład prawie nigdy nie skupia się wprost na twórczości i biografii konkretnego artysty, a raczej na ogólnej atmosferze panującej wokół danej osoby – aurze ją otaczającej. Oczywiście nie znaczy to, że odniesień do tych dwóch pierwszych w tekście brakuje.

Jednak mimo całego mojego zachwytu nad Życiem prywatnym elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej, nie mogę nie wspomnieć o kilku wadach, które mocno mnie drażniły i wpłynęły w znacznym stopniu na moją ocenę niniejszej publikacji, jako całości. Po pierwsze, strasznie irytowały mnie zamieszczane często i gęsto potrójne wykrzykniki. Panie autorze, czy naprawdę nie lepiej poprzestać na jednym? Lub ewentualnie dorzucić: (sic!)? Mam wrażenie, że to by wyglądało i jakoś tak ładniej, i rzetelniej naukowo zarazem.

Rzetelności naukowej tyczą się również kolejne moje zarzuty. Bardzo nie podobał mi się brak przypisów, tym bardziej, że są miejsca w tekście, które aż się o to proszą. Nie jest to może stricte naukowa książka, ale jednak nosi znamiona takowej. Zresztą nawet, jako pozycja popularnonaukowa utrzymana w gawędziarskim tonie powinna pewne elementy zawierać. Do takich zaliczam przypisy. Na końcu książki znajduje się, co prawda zbiorcza bibliografia wskazująca na publikacje, z których korzystał autor, ale wielokrotnie brakowało mi konkretnych odniesień w tekście. Na domiar złego, autor nie zadbał także do końca o należyte wyodrębnienie przytaczanych cytatów, skutkiem, czego, czasami nie wiedziałam, która część zdania jest powołaniem się na cudzą wypowiedź, a która już odautorskim komentarzem bądź uzupełnieniem dla tejże. Denerwowało mnie to bardzo.

Kiedyś słyszałam, że Koprowi zarzucono plagiat w związku z niniejszą publikacją. Jednak cała ta afera ledwie obiła mi się o uszy i nigdy jakoś wnikliwie nie zgłębiałam tematu. Dlatego też, nie zamierzam w chwili obecnej zajmować stanowiska w związku ze sprawą. Wiem zdecydowanie za mało, by móc merytorycznie odnieść się do całego zamieszania. Nie zdziwiłabym się jednak, gdyby zarzewiem były tutaj wspomniane przeze mnie w poprzednim akapicie mankamenty.

Zachwyciłam się, ponarzekałam, a więc najwyższy czas na podsumowanie. Mimo pewnych zastrzeżeń Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej, jak najbardziej polecam. Szczególnie miłośnikom historii, kultury i dwudziestolecia międzywojennego. To naprawdę ciekawa i, bez względu na swoje wady, godna uwagi pozycja. Nawet dla laika.

Moja ocena: 4,5/6

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Trójka e-pik.