27/09/2020

„Pokój” – Emma Donoghue

Pięcioletni Jack i jego mama mieszkają w niewielkim pokoju. Pokój jest dla niego całym światem. Tam się urodził i spędził całe swoje dotychczasowe, pięcioletnie życie. Dla jego mamy jest więzieniem, w którym przetrzymywana jest od lat wbrew swojej woli i regularnie gwałcona. Stary Nick – jak chłopiec nazywa sprawcę tych nieszczęść – wzbudza w Jacku paniczny strach. Gdy przychodzi, chłopiec ukrywa się w szafie. Matka Jacka starała się ze wszystkich sił stworzyć synkowi namiastkę normalności w tych trudnych warunkach. Na swój sposób jej się to udało. Jednak misternie stworzony przez nią świat jest kruchy. Jack dorasta. Pokój przestaje mu wystarczać. Zaczyna zadawać pytania… Jedyną szansą jest ucieczka, ale ta jest właściwie niemożliwa. Jaki los czeka tę dwójkę?

Pokój to książka ze wszech miar niezwykła i porażająca. Ukazuje codzienność matki i dziecka w niewoli. Zapada w pamięć i uderza nie tylko ze względu na koncept fabularny, ale przede wszystkim na perspektywę narracyjną, bowiem narratorem przez cały czas jest mały Jack. Z dziecięcej perspektywy opowiada on o wszystkim, co dotyczy jego i jego mamy. Taki zabieg przydaje jeszcze więcej dramatyzmu całej powieści i sprawia, że całość naprawdę mocno zapada w pamięć, wstrząsając czytelnikiem do głębi.

Perspektywa dziecka jest jednocześnie atutem i wadą. Logika pięciolatka została naprawdę wspaniale ukazana. Język także został dobrze oddany, choć to akurat utrudnia dość mocno lekturę, bo wypowiedzi chłopca pełne są błędów składniowych i gramatycznych, które można spotkać u dziecka na pewnym etapie jego rozwoju. Ogólnie rzecz biorąc wypadają one bardzo naturalnie, z drugiej jednak strony utrudniają lekturę i sprawiają, że dość ciężko się w nią „wgryźć”, przez co początkowo dość wolno się czyta. Gdy już czytelnik przyzwyczai się do niezgrabnego, dziecięcego języka, będzie o wiele lepiej.

Pokój to opowieść o sile matczynej miłości i niewyobrażalnym wprost heroizmie, na który może zdobyć się tylko matka dla swojego dziecka. Okazuje się, że dziecko potrafi zmobilizować i zmotywować do walki o przetrwanie, jak nic innego. Mama Jacka wykazuje się zaskakującą zaradnością i pomysłowością w opiece nad synkiem i wymyślaniu zabaw. Olbrzymie uznanie wzbudziła we mnie jej desperacka walka o to, by stworzyć synkowi namiastkę normalności i poczucia bezpieczeństwa w ich więzieniu. Czytając byłam tyleż wstrząśnięta, co do głębi poruszona fabułą.

Książka jest bardzo emocjonalna i zmusza do licznych refleksji. Porusza wiele trudnych kwestii socjologicznych i psychologicznych. Opowiada o nadziei na przekór wszystkiemu. Daje wiarygodny obraz krzywdy i wgląd w to, jak funkcjonuje umysł dziecka żyjącego i wychowywanego w całkowitej izolacji.

Wreszcie jest też ciekawym i wyczerpującym studium psychologicznym więzionego człowieka, a po części również społecznym. Pozwala przyjrzeć się bliżej wyzwaniom stojącym przed najbliższymi osób, które były porwane i przez wiele lat trzymane w zamknięciu, uzmysławiając przy tym, jak często ten upragniony powrót na łono społeczeństwa jest bolesny i obciążający dla ofiar, które przecież, żyjąc w niewoli, niczego bardziej nie pragnęły, jak odzyskania wolności.

Polecam tę książkę wszystkim lubiącym nieszablonowe thrillery psychologiczne, które poruszają i skłaniają do refleksji. Myślę, że Pokój nikogo nie pozostawi obojętnym. Ze strony na stronę wciąga coraz bardziej, choć ma swoje wady i, zwłaszcza na początku, lektura może wydać się niektórym dość nużąca.

Moja ocena: 4,5/6

11/07/2020

„Pan Ibrahim i kwiaty Koranu” – Éric-Emmanuel Schmitt

Uwielbiam twórczość Schmitta za jej uniwersalność, lekki styl, prosty język i jednocześnie ogromną siłę przekazu. Jego książki są generalnie krótkie, ale przy tym nieprawdopodobnie treściwe. Podejmuje w nich ważne tematy życiowe w niekonwencjonalny sposób, ale zawsze ze smakiem, wyczuciem, delikatnością.

Pan Ibrahim i kwiaty Koranu to powiastka specyficzna. Z jednej strony bardzo „schmittowa” pod względem elementów charakterystycznych dla twórczości autora, a z drugiej lekko kontrowersyjna i na swój sposób inna. Kontrowersyjność, to – przynajmniej dla mnie – coś nowego w przypadku tego pisarza. Do momentami niełatwej tematyki i pewnej dozy niekonwencjonalności w sposobie jej przedstawiania zdążyłam już przywyknąć. Ale szczypta kontrowersji? To coś nowego. Już pierwsze zdanie wprawiło mnie w osłupienie.

„Kiedy skończyłem jedenaście lat, rozbiłem swoją świnkę skarbonkę i poszedłem na dziwki”. [1]

Pomyślałam sobie, że nieźle się zaczyna. Tym razem „grubo” panie Schmitt. A jednak nie powstrzymało mnie to pierwsze zdanie przed dalszą lekturą i całe szczęście! Bo bardziej kontrowersyjnie, już nie będzie, choć zaskakująco i ciekawie, to i owszem. Ale przejdźmy do fabuły.

Paryż, lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku. Momo – nasz jedenastoletni amator prostytutek, to dzieciak, który nie ma łatwego życia. Jest żydem. Mieszka z ojcem, który jedynie stwarza pozory tego, że wychowuje syna, podczas gdy, tak naprawdę, w ogóle się nim nie interesuje. Matka chłopca porzuciła rodzinę, gdy był on jeszcze mały. Momo jest, więc tak naprawdę dzieckiem ulicy. Jego dzieciństwo powoli się kończy, ale o dorosłości i dojrzałości nie ma zielonego pojęcia, bo brak mu odpowiedniego wzorca. Ale los stawia na jego drodze wiekowego pana Ibrahima – sklepikarza, muzułmanina zwanego w dzielnicy „starym Arabem”. Jest on tak naprawdę jedyną osobą, którą w rzeczywistości obchodzi los chłopca. Między nimi rozwinie się niezwykła przyjaźń, dla której wiek i różnice wyznaniowe nie będą miały znaczenia i, która zaważy na całym życiu chłopca.

Momo potrzebuje miłości i zrozumienia, a także – jak każdy dojrzewający człowiek na pewnym etapie swojego życia – wiary w coś, jakiegoś sensu i celu. O tym w dużej mierze jest ta książka. O poszukiwaniu własnego miejsca w świecie, dojrzewaniu i drodze do szczęścia. O tym, że zawsze możemy odmienić swoje życie, niezależnie od tego w jak trudnym jego punkcie się akurat znajdujemy. Naturalnie, wymaga to często naszej ciężkiej pracy, ale nie jest nieosiągalne, choć niekiedy, potrzebny jest nam również bodziec z zewnątrz w postaci innej osoby; kogoś, kto będzie wsparciem, przewodnikiem i drogowskazem. Dla Momo powiernikiem i mentorem staje się pan Ibrahim, który pewnego dnia zastępuje chłopakowi ojca. Między nimi rodzi się prawdziwa, głęboka przyjaźń i wzajemne zaufanie. Czasami bowiem, obcy człowiek, może stać się nam bliższy i cenniejszy dla nas niż ktokolwiek inny.

Momo początkowo niebywale mnie irytował. Irytujące było jego zachowanie, sposób myślenia, w ogóle cała jego kreacja. Przez pewien czas nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to postać przerysowana i dość sztuczna, a co za tym idzie kompletnie – dla mnie – nieprzekonująca. A już na pewno nie w stylu Schmitta. Dotychczas jego bohaterowie zawsze wydawali mi się autentyczni. Nie zawsze rozumiałam czy popierałam w duchu ich zachowania i wybory, ale nigdy nie sprawiali na mnie wrażenia sztucznych, a czytałam już kilka innych książek tego autora. Na szczęście moje początkowo negatywne odczucia pod adresem Momo, dość szybko się ulotniły.

Pan Ibrahim i kwiaty Koranu to opowieść krótka, piękna i prosta. Napisana lekko, ale przy tym przejmująca. I tak właśnie mi się ją czytało: lekko i z przejęciem. To ogrom treści zawarty w niewielu słowach. Całość zajmuje jakieś sześćdziesiąt stron w małym formacie. To jeden z powodów, dla których uwielbiam twórczość Schmitta. Za każdy razem czytając jego dzieła zastanawiam się, jak to możliwe, żeby w tak niewielu słowach przekazać tak wiele? Niezmiennie jestem pod ogromnym wrażeniem.

Ze stylem Schmitta kojarzą mi się: wyważenie i subtelność. Tutaj też ich nie zabrakło, choć pojawiła się również szczypta kontrowersji, o czym pisałam już wcześniej. Miejscami być może lekko naiwny optymizm i uwierająca rzeczywistość, przedstawiona w sposób nie do końca „schmittowy” nie odbierają jednak książce, jako takiej uroku i nie czynią jej w ogólnym rozrachunku mniej wartościową czy wymowną od innych jego pozycji. Przynajmniej według mnie.

Tak jak w innych swoich książkach, tak i w tej, autor przypomina nam pewne podstawowe i głęboko uniwersalne prawdy życiowe, o których w dzisiejszym, zabieganym świecie tak często zapominamy. To dobra opowiastka na chwilę zatrzymania się i refleksji.

Moja ocena: 4,5/6

_____
[1] Éric-Emmanuel Schmitt, Pan Ibrahim i kwiaty Koranu, tłum. Barbara Grzegorzewska, wyd. Znak 2004, s. 7.

05/07/2020

„Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej” – Sławomir Koper

Dwudziestolecie międzywojenne to epoka, która fascynowała mnie odkąd pamiętam. Zresztą był to najbogatszy chyba okres w dziejach polskiej kultury. To wtedy, po odzyskaniu przez nasz naród długo wyczekiwanej niepodległości i na chwilę przed wybuchem drugiej wojny światowej, niezwykle prężnie rozwijały się literatura, teatr, muzyka. Wtedy tworzyli jedni z najwybitniejszych polskich artystów, o których kolejne pokolenia uczyły się i uczą nadal ze szkolnych podręczników; Nałkowska, Witkacy, Bodo, Ordonówna, siostry Kossakówny, Przybyszewski i wielu innych. Nie trzeba być „specem” żeby kojarzyć te nazwiska. O nich opowiada Sławomir Koper w swojej książce Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej.

Autor wziął na warsztat nie tyle samych reprezentantów ówczesnych elit artystycznych, co całą epokę. Na kartach książki przedstawił, bowiem również konteksty historyczny i społeczno-obyczajowy, dobrze przy tym oddając niepowtarzalny klimat tamtych czasów i ogólne nastroje społeczne. Prywatne życie najgłośniejszych artystów dwudziestolecia to, zatem bez wątpienia motyw przewodni książki, ale nie jedyny.

Życie prywatne elit artystycznych w latach dwudziestych przenikało się w niektórych miejscach ze sferą publiczną. Miejscami takimi były na przykład kawiarnie literackie i kabarety, niemal nieustannie tętniące życiem. O tych bez wątpienia najsłynniejszych i najważniejszych dla polskiej kultury również sporo u Kopra przeczytamy.

Ówczesne elity artystyczne można by pod pewnymi względami śmiało przyrównać do dzisiejszych celebrytów. Sensacje, skandale, romanse, intrygi… Brzmi jakby znajomo – prawda? Dwudziestolecie międzywojenne wcale nie było wolne od podobnych afer. Ludzie zawsze interesowali się życiem swoich idoli. Ci natomiast, często – mniej lub bardziej świadomie – dostarczali opinii publicznej mnóstwo elektryzujących tematów. Koper przywołuje, więc również wybrane z nich i opisuje je.

Książkę czytało mi się bardzo szybko i z wielkim zaciekawieniem. To zbiór różnorodnych smaczków z epoki, ciekawostek i anegdotek, a także licznych fotografii – wszystkich w sepii. Uwielbiam takie klimaty. Znów – jak to już mi się nie raz wcześniej zdarzało – poczułam w sercu ukłucie żalu, że nie było mi dane żyć w tamtych czasach. Ach, jaka szkoda!

Swego czasu, w jakiejś recenzji tej książki, umieszczonej na jednym z internetowych serwisów literackich, przeczytałam, że cała ta publikacja mocno bazuje na nieco sztucznie i na siłę podkręcanej przez autora atmosferze sensacji i skandalu, mając przy tym w sobie, co nieco ze współczesnych portali plotkarskich. Ciekawa to opinia i porównanie, ale zgodzę się z nią tylko po części. Jakkolwiek samo porównanie do portali plotkarskich uważam za świetne i niebywale trafne (sama zresztą w jednym z poprzednich akapitów nawiązałam do współczesnych celebrytów), tak osobiście nie odnajduję w wywodzie autora i jego sposobie ukazania realiów światka artystycznego epoki, znamion sztuczności.

Sławomir Koper posługuje się przystępnym językiem, a cała narracja utrzymana jest w lekko gawędziarskim tonie. Przedstawione w książce informacje i omówione szerzej fakty zostały poddane dość swobodnej i subiektywnej odautorskiej selekcji. Autor ma własny punkt widzenia na pewne kwestie, jednak nie narzuca czytelnikowi swoich ocen, a jedynie snuje domysły, sprytnie wplatając je w opowieść i prowokując czytelnika do myślenia i zajęcia własnego stanowiska wobec nich.

Od początku dało się wyczuć, że Koper ma swój pomysł na to, jak to wszystko ma wyglądać i konsekwentnie realizował go aż do samego końca. Na przykład prawie nigdy nie skupia się wprost na twórczości i biografii konkretnego artysty, a raczej na ogólnej atmosferze panującej wokół danej osoby – aurze ją otaczającej. Oczywiście nie znaczy to, że odniesień do tych dwóch pierwszych w tekście brakuje.

Jednak mimo całego mojego zachwytu nad Życiem prywatnym elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej, nie mogę nie wspomnieć o kilku wadach, które mocno mnie drażniły i wpłynęły w znacznym stopniu na moją ocenę niniejszej publikacji, jako całości. Po pierwsze, strasznie irytowały mnie zamieszczane często i gęsto potrójne wykrzykniki. Panie autorze, czy naprawdę nie lepiej poprzestać na jednym? Lub ewentualnie dorzucić: (sic!)? Mam wrażenie, że to by wyglądało i jakoś tak ładniej, i rzetelniej naukowo zarazem.

Rzetelności naukowej tyczą się również kolejne moje zarzuty. Bardzo nie podobał mi się brak przypisów, tym bardziej, że są miejsca w tekście, które aż się o to proszą. Nie jest to może stricte naukowa książka, ale jednak nosi znamiona takowej. Zresztą nawet, jako pozycja popularnonaukowa utrzymana w gawędziarskim tonie powinna pewne elementy zawierać. Do takich zaliczam przypisy. Na końcu książki znajduje się, co prawda zbiorcza bibliografia wskazująca na publikacje, z których korzystał autor, ale wielokrotnie brakowało mi konkretnych odniesień w tekście. Na domiar złego, autor nie zadbał także do końca o należyte wyodrębnienie przytaczanych cytatów, skutkiem, czego, czasami nie wiedziałam, która część zdania jest powołaniem się na cudzą wypowiedź, a która już odautorskim komentarzem bądź uzupełnieniem dla tejże. Denerwowało mnie to bardzo.

Kiedyś słyszałam, że Koprowi zarzucono plagiat w związku z niniejszą publikacją. Jednak cała ta afera ledwie obiła mi się o uszy i nigdy jakoś wnikliwie nie zgłębiałam tematu. Dlatego też, nie zamierzam w chwili obecnej zajmować stanowiska w związku ze sprawą. Wiem zdecydowanie za mało, by móc merytorycznie odnieść się do całego zamieszania. Nie zdziwiłabym się jednak, gdyby zarzewiem były tutaj wspomniane przeze mnie w poprzednim akapicie mankamenty.

Zachwyciłam się, ponarzekałam, a więc najwyższy czas na podsumowanie. Mimo pewnych zastrzeżeń Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej, jak najbardziej polecam. Szczególnie miłośnikom historii, kultury i dwudziestolecia międzywojennego. To naprawdę ciekawa i, bez względu na swoje wady, godna uwagi pozycja. Nawet dla laika.

Moja ocena: 4,5/6

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Trójka e-pik.

24/04/2020

„Kobieta nie jest grzechem” – Anna Bałchan, Katarzyna Wiśniewska

Siostra Anna Bałchan ze Zgromadzenia Sióstr Maryi Niepokalanej jest dość znaną osobą w przestrzeni publicznej, szczególnie w kręgach katolickich. Nie jest zwykłą zakonnicą. Często pracuje na ulicy, jako streetworker. Pomaga dziewczynom i kobietom uwikłanym w prostytucję. Zainicjowała nawet utworzenie specjalnego ośrodka dla młodych kobiet, między 18, a 30 rokiem życia, które postanowiły zerwać z niechlubną profesją i chciałyby zacząć nowe życie. Pomaga im zadbać o siebie, znaleźć pracę, dokształcić się. Stawia im jasne i konkretne wymagania, ale obdarza troską. Zawsze służy pomocą i radą.

Książka Kobieta nie jest grzechem, to zapis wywiadu, który z siostrą Anną przeprowadziła Katarzyna Wiśniewska. Rozmowa dotyczy przede wszystkim właśnie problemu prostytucji wśród młodych kobiet i dziewcząt. Czytając dowiadujemy się, jakie są realia życia na ulicy i jak dokładnie wygląda praca streetworkera z prostytutkami. Przyglądamy się również zjawisku prostytucji, jako takiemu.

Opowiadając o swojej pracy siostra Anna Bałchan poddaje zjawisko prostytucji w Polsce szczegółowej analizie i pokazuje jego anatomię. Wskazuje na przyczyny i skutki prostytucji i mówi o jej wpływie – tak na jednostkę, jak i na całe społeczeństwo. Jej zdaniem, bowiem, prostytucja to szerszy problem społeczny, a nie indywidualna sprawa. Nie boi się mówić głośno, że dla wielu jest to po prostu świetnie prosperujący biznes. Mocno zwraca uwagę na to, że te, bez których ów biznes nie mógłby istnieć, często zdecydowały się uprawiać najstarszy zawód świata nie z wyboru, ale paradoksalnie z braku wyboru i jakichkolwiek perspektyw.

Czytając poznajemy też historie kilku kobiet, z którymi siostra Anna pracowała bądź pracuje. Ich losy mną wstrząsnęły. Niejednokrotnie byłam przerażona tym, czego się dowiadywałam, ale z drugiej strony też głęboko poruszona i wzruszona. Bo te historie opisujące heroiczną niekiedy walkę o własną godność i powrót do normalnego życia, mimo wszystko dają nadzieję. Pokazują, że działania siostry mają sens i ogromną wartość.

Książka porusza bardzo trudny temat, ale w sposób ciekawy. Choć Anna Bałchan nie bawi się w eufemizmy, a mówi szczerze, dosadnie i bez ubarwiania, nie znajdziemy w jej wypowiedziach ani patosu, ani moralizatorstwa. Nie raz natomiast pojawi się nawet szczypta humoru.

Uważam, że Kobieta nie jest grzechem to ważna publikacja. Obala wiele mitów i stereotypów zagnieżdżonych w zbiorowej świadomości społeczeństwa na temat najstarszego zawodu świata i tych, które go uprawiają. Ja dzięki tej książce zaczęłam inaczej patrzeć na zjawisko prostytucji. Dzięki lekturze zweryfikowałam kilka swoich fałszywych wyobrażeń z nim związanych.

Choć wywiad ten jest bardzo przystępny, z pewnością nie dla każdego będzie to lektura strawna. Mówi o tym, o czym często nie chcemy wiedzieć lub wiemy, ale wolimy udawać, że nie wiemy…

Moja ocena: 4,5/6

14/03/2020

„Dzikie serce” – John Eldredge

Dzikie serce, to książka dość popularna, szczególnie w kręgach chrześcijańskich, ale nie tylko. Nie do końca wiem, jak ją sklasyfikować gatunkowo. Ma w sobie coś z poradnika, ale poradnikiem bym jej zdecydowanie nie nazwała. Jest w dużej mierze oparta na osobistych doświadczeniach i refleksjach autora, nie jest jednak, jako taka, autobiografią. Skupia się na szeroko pojętym zagadnieniu męskości, poruszając aspekty religijne i psychospołeczne. Jej pełny tytuł brzmi: Dzikie serce. Tęsknoty męskiej duszy.

Nieraz zetknęłam się ze stwierdzeniem, że każdy mężczyzna powinien tę książkę przeczytać. Ja natomiast zdecydowałam się na jej lekturę jako kobieta zaciekawiona istotą męskości oraz różnymi jej aspektami i uważam, że nie tylko każdy mężczyzna, ale i wiele kobiet – zwłaszcza chcących zrozumieć mężczyzn – powinno po tę książkę sięgnąć. To dobra, naprawdę godna uwagi pozycja, którą polecam (pomimo pewnych wad, o których napiszę za chwilę). Pozwala ona zrozumieć pewne schematy zachowań typowe dla mężczyzn oraz ich reakcje. Wyjaśnia, czym jest męski punkt widzenia i czym się charakteryzuje.

Autor stawia w książce wiele ciekawych tez. Często zaskakiwał mnie swoimi spostrzeżeniami (o obu płciach) oraz nieszablonowymi, ale trafnymi zarazem skojarzeniami. Niemniej, o ile tezom tym samym w sobie trudno odmówić słuszności, o tyle argumenty, jakimi Eldredge posługuje się dla ich poparcia, są po prostu słabe i zwyczajnie tu nie pasują. Są one w większości pozanaukowe, podczas gdy zagadnienia, do których się odwołują, można by osadzić (przynajmniej niektóre) w teoriach czy badaniach psychologicznych. To moim zdaniem uczyniłoby książkę jeszcze bardziej wartościową. Bo, jeśli kogoś tezy stawiane przez autora nie przekonują same w sobie, to raczej na drodze zastosowanej argumentacji nic się w tym względzie nie zmieni. Tak dla przykładu – czy do zaakceptowania jakiegoś zjawiska, w którego istnienie z różnych powodów powątpiewacie, przekonałby was argument, że przecież w jakiejś kreskówce tak było? Wątpię. To tylko przykład, niemniej rozdźwięk, jaki zachodzi pomiędzy stawianymi przez Eldredge’a tezami a stosowanymi dla ich poparcia argumentami, jest często właśnie w podobnym stylu. Przykłady z życia wyglądają już nieco lepiej, ale jest ich niewiele.

Jako człowiek wierzący, autor często odwołuje się w swojej narracji do Pisma Świętego i poddaje jego fragmenty osobistej, swobodnej interpretacji, odnosząc je do omawianych zagadnień. Czasami interpretacja ta była dla mnie zbyt swobodna, zbyt dosłowna i zbyt daleko idąca i myślę, że wielu kapłanów czy teologów zgodziłoby się ze mną w tym punkcie? Wyraźnie też momentami pobrzmiewa w książce antykościelne stanowisko, co jakoś mi nie pasowało w kontekście jednoczesnego odwoływania się do Pisma Świętego i religii. Ale być może takie podejście wynika z faktu, że Eldredge jest protestantem, a ja patrzę na to z perspektywy katolika – nie wiem.

Książka napisana jest sprawnym i zarazem lekkim językiem, w sposób bardzo przystępny. Choć muszę przyznać, że sam styl wydawał mi się chwilami lekko pretensjonalny. Tak, jakby Eldredge chciał za wszelką cenę pokazać, że jego tok myślenia jest jedynym właściwym i narzucić go czytelnikowi.

Mimo wielu wątków i licznych dygresji autor nie traci płynności wywodu i wciąż mocno trzyma się tematu głównego – męskości. Wyjaśnia i opisuje męską naturę w sposób, jak dla mnie, bardzo ciekawy, dogłębny. Skłania do refleksji nad męskością samą w sobie: nad jej charakterem, przyszłością, ogólnym kryzysem (o którym tyle się przecież obecnie mówi), ale także nad rolą nas, kobiet, w kształtowaniu jej oraz nad tym, jaki mamy na nią wpływ. I nawet, jeśli punkt widzenia autora wydaje się nieco zbyt idealistyczny, to naprawdę warto się nad nim pochylić.

Moja ocena: 4,5/6